Muzyka jako towarzysz podróży
Zwykle unikamy słuchania muzyki poważnej w podróży. Wymaga ona poświęcenia, czasu, uwagi, dobrej woli i uczucia. Można powiedzieć „darujmy sobie”, a można wytracić pęd, zjechać na chwilę i zamilknąć w skupieniu. Po gwałtownym crescendo nadszedł okres wakacji i niech mi podróżujący urlopowicz nie próbuje wmówić, że siedząc za kierownicą i gnając ku wymarzonym grajdołkom nie wykonuje odruchowego gestu włączającego samochodowe radio albo odtwarzacz, skoro tylko osiągnie pierwszą słoneczną prostą. Oczywiście życzę wszystkim szerokiej drogi, ale moją rzeczą nie jest pisać o malowniczych serpentynach i rozkosznych plażach, lecz o muzyce, i to raczej o poważnej i współczesnej. To ta, która – niefortunnie przyłapana przez przycisk search – jakże często zdaje się odstraszać, każąc uciekać czym prędzej ku innym stacjom, jak zjeżdża się z wyboistych bezdroży na szerokie autostrady, highwaye i inne Autobahny. Nie, nie, proszę się nie zastrzegać – wiem, jak to działa i w pełni to rozumiem. Na jedną szansę trafienia radiem w muzykę poważną jest dwadzieścia szans na gładki ślizg po muzyce lżejszej, której bitumiczna masa płynie zewsząd wszelkimi kanałami. Posłuchać muzyki w pędzącym samochodzie to przecież ma być przyjemność, a nie trud, zawalidroga, przed którą zaraz należałoby czmychnąć, zmieniając pas(mo). Słuchanie muzyki jest jak podróż i o te odruchy ja, jako współpasażer, nie mogę mieć pretensji.