Z Michałem Lesieniem, aktorem znanym szerszej publiczności z seriali „M jak miłość” i „Blondynka”, rozmawia Monika Adamczyk.
Ostatnia pana podróż była podobno przygodą życia?
Tak, pył wulkaniczny zdrowo namieszał. Najpierw spędziliśmy z narzeczoną uroczy tydzień na Majorce, później w Barcelonie. I tam utknęliśmy… Nie latały samoloty, bilety autokarowe były wykupione na najbliższy tydzień, samochodów w wypożyczalni nie było, a na dodatek we Francji strajkowali kolejarze. Martwiliśmy się, że spadają dni zdjęciowe w serialu, ale najbardziej żałowaliśmy odwołanych spektakli. To naprawdę niemiła sytuacja, kiedy publiczność musi zmienić wieczorne plany. Początkowo była lekka panika, czy nas nie obciążą kosztami straconych dni zdjęciowych. Co prawda w umowach jest zapis o wypadkach losowych, ale wszyscy myślą, że tego typu nieszczęścia to kwestia jednego dnia, ewentualnie dwóch dni, a nie tygodnia. Tymczasem z Barcelony do Polski wracaliśmy pięć dni! Podróżowaliśmy m.in. tirami. To była naprawdę fantastyczna podróż. Pozdrawiam panów kierowców!
Aktor jest chyba przyzwyczajony do niespodziewanych zwrotów akcji…
Owszem, scena to niezły poligon doświadczalny. Ale dojrzewałem do tego zawodu dłuższy czas. Śmieję się, że zdecydowałem się na aktorstwo tylko dlatego, że do niczego innego się nie nadawałem. Dostałem się do Szkoły Teatralnej za pierwszym razem. Nie wiem, czy próbowałbym ponownie. Pierwszy rok studiów był trudny, selektywny, a mnie interesowało wszystko poza nauką. Najbardziej zasługiwałem na to, żeby mnie wylali. Ale po skończeniu drugiego roku dostałem propozycję głównej roli w filmie „Kroniki domowe” Leszka Wosiewicza. I zmieniłem moje nastawienie do aktorstwa. Późniejszy film, „Nie ma zmiłuj” Waldemara Krzystka, również nakręcony podczas studiów, tylko mnie w tej decyzji utwierdził.
A potem nadeszła „magiczna” trzydziestka.
Aktor to człowiek do wynajęcia, który latami pracuje na swoją pozycję w zawodzie. Ja stwierdziłem, że jeśli do 30. roku życia nie osiągnę stabilnej sytuacji, to sobie odpuszczę. Trzeba sobie zapracować na nazwisko, żeby móc utrzymać się z aktorstwa. Mam 35 lat, utrzymuję się z tego zawodu i choć może nie gram głównych ról w serialach, to spokojnie sobie radzę. Oczywiście o stabilizacji nie ma mowy, w tym zawodzie to chyba nie jest możliwe.
Poszukując nowych dróg dla siebie, mając jakieś pomysły oraz chęć na wypełnienie pewnej luki na rynku, założyliśmy razem z moją narzeczoną, Andżeliką Piechowiak, Agencję Produkcyjną PALMA i zajmujemy się produkcją spektakli teatralnych dla scen warszawskich. Do tej pory mamy na swoim koncie dwa tytuły: „Motyle są wolne” dla teatru Kamienica i „Jeśli chcesz kobiety, to ją porwij” dla teatru Bajka.
Czy ta firma produkcyjna to takie ryzyko kontrolowane?
Tak to nazywam. Etap rzucania się z motyką na słońce mam już za sobą. Andżelika jest głosem rozsądku w naszym związku. Ja się szybko do czegoś zapalam, a kiedy już mi przejdzie, wtedy siadamy i zaczynamy się zastanawiać: jakie są szanse na zrealizowanie projektu, czy zdołamy to udźwignąć finansowo, z kim warto zaczynać rozmowy. Ale to dotyczy nie tylko życia zawodowego. Kiedyś uwielbiałem po prostu wziąć plecak i z Wrocławia pojechać autostopem na Mazury. Teraz wolę sobie wszystko sprawdzić w internecie, zabukować miejsce w hotelu, zaplanować parę podstawowych ruchów. Dalej nie wiem, co się wydarzy, ale jakąś bazę mam, czyli jest to taki spontan kontrolowany.
Kiedyś pan powiedział: żyję normalnie. Czy aktor może w ogóle mieć tzw. normalne życie?
Przede wszystkim nie mógłbym pracować w biurze, w zamkniętej przestrzeni, ograniczony do kontaktów z tymi samymi ludźmi. Stale wyznaczam sobie coraz ambitniejsze zadania. Ale tak, uważam, że żyję normalnie: mam poukładane życie prywatne, stabilizację finansową. Szerokim łukiem omijam „warszawkę”, mam wąskie grono sprawdzonych przyjaciół. I tak jest dobrze.
Ale zgadza się pan, że aktorstwo to nie zawód, lecz sposób na życie?
Siłą rzeczy, bo przecież mamy nienormowany czas pracy, często brak wolnych weekendów i pełną nieprzewidywalność zawodową. Ale to absorbuje i całkowicie pochłania. Żeby nie zwariować, trzeba znaleźć dystans. Ja odreagowuję w sporcie – biegam, gram w squasha. Chciałbym jesienią wystartować w warszawskim maratonie, ale muszę zrzucić parę kilo, które zostały po zimie. Zamierzam jak najszybciej wrócić do formy. Na co dzień intensywnie pracuję, sypiam zwykle po pięć godzin na dobę i tyle mi wystarcza. Natomiast raz na jakiś czas muszę mieć dzień dla siebie, kiedy leżę „kołami do góry” i wypoczywam, np. oglądam zaległości na DVD. Namiętnie kolekcjonuję seriale kryminalne.
Podobno zbiera pan także gadżety.
Tak, jestem gadżeciarzem. Ostatnio do mojej garderoby w teatrze weszła Marta Żmuda-Trzebiatowska. Przede mną stał laptop, obok leżał iPhone, dalej moja komórka, kindle do czytania e-booków, obok iPod, do tego miałem bardzo kolorowe buty. Marta weszła, żeby poprosić o chusteczkę do nosa. Tak się złożyło, że parę dni wcześniej dostałem w prezencie chusteczki do nosa z wizerunkiem dolara. Popłakała się ze śmiechu. Oczywiście gadżety są ładniutkie, ale mnie najbardziej pociąga w nich ich funkcjonalność. Lubię ułatwiać sobie życie.
Czy jest pan dumny z narzeczonej, że wydaje swoją pierwszą książkę?
Oczywiście! Andżelika jest kociarą od lat, a jej książka-album „Koty i ich sławni ludzie” powstała na podstawie wywiadów, które robi dla miesięcznika „Kocie sprawy”. Właścicielem czworonoga stałem się po raz pierwszy właśnie dzięki Andżelice, która – kiedy się poznaliśmy – miała już arystokratyczną kotkę. Na szczęście, szybko mnie zaakceptowała. Teraz mamy trzy koty. A ich charakter chyba najlepiej obrazuje stara anegdota. Czym się różni pies od kota? Kiedy pies dołącza do rodziny, myśli tak: „Ci ludzie tak o mnie dbają, dają mi jeść, pić, jest mi ciepło i dobrze. Chyba są bogami”. W tej samej sytuacji kot myśli: „Dbają o mnie, dają mi jeść, pić, jest mi ciepło i dobrze. Chyba jestem bogiem…”.
A największe marzenie – być zdrowym i mieć święty spokój – nadal aktualne?
Owszem. Spokój jest mi potrzebny, żebym mógł się w pełni oddawać temu, co chcę robić – moim pasjom. Jestem świadomym hedonistą. Może to zabrzmi egoistycznie, ale myślę, że wszyscy tego naprawdę pragniemy – mieć w życiu same przyjemności.
Dziękuję za rozmowę.