Jest jednym z najbardziej cenionych artystów polskich. Nie dba o sławę i nie pragnie szokować. Platformę artystycznej komunikacji z widzem wciąż stanowi dla niego scena lub plan filmowy, bo widz jest dla niego partnerem, odpowiedzią na jego aktorskie działania.
Podczas spotkania z Haroldem Pinterem w Turynie, Michael Billington, wybitny krytyk brytyjski, recenzent „Guardiana”, zapytał pisarza, jak zareagował, kiedy dowiedział się, że został laureatem Nagrody Nobla (2005). Pinter, z charakterystyczną dla Anglików powściągliwością, opowiedział: „Gdzieś za dwadzieścia dwunasta zadzwonił do mnie facet i zapytał: «Czy to pan Harold Pinter?». Odpowiedziałem: «Tak». A on na to: «Miło mi poinformować pana, że dostał pan Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury». Ja na to: «Naprawdę, dostałem?! ». On na to: «Tak». Ja na to: «Dziękuję»”. Tak to się odbyło.
Wyobrażam sobie, że gdybym zadzwonił do Janusza Gajosa i poinformował go, że dostał Nagrodę Boya – jedną z najstarszych polskich nagród teatralnych, przyznawaną przez krytyków od ponad pół wieku – przebieg rozmowy mógłby wyglądać podobnie. Ale nie zadzwoniłem, tylko wysłałem maila. Gajos nie należy bowiem do ludzi wylewnych, a jego aktorstwo – powściągliwe, zdyscyplinowane, odmierzone, zakotwiczone w zmysłowym konkrecie, choć przecież niepozbawione emocji, silnie współgra z wyobraźnią teatralną Pintera. Myślę, że Pinter byłby bardzo zadowolony z „Dozorcy” Janusza Gajosa, którego gra na Scenie przy Wierzbowej Teatru Narodowego.
POD DOBRĄ GWIAZDĄ
Miał być architektem, ale tytułowa rola w szkolnej inscenizacji „Pana Tadeusza” sprawiła, że wybrał aktorstwo. Straciliśmy być może zdolnego projektanta (a że ma wrażliwe oko, świadczą jego fotogramy), ale zyskaliśmy wspaniałego aktora. Zaraz po studiach, zaanektowany przez film, „wsiąkł” na sześć lat w produkcję „Czterech pancernych i psa”. Rola Janka Kosa przyniosła mu szaloną popularność, ale i lęk przed zawodową zapaścią. Drugi raz taka samobójcza obsesja ogarniała artystę, gdy wcielił się w woźnego Tureckiego w kabarecie Olgi Lipińskiej. Dobra gwiazda jednak mu sprzyjała i nigdy nie pozwoliła na zaszufladkowanie Gajosa – grał i gra wszystko: role kostiumowe i współczesne, amantów i biznesmenów, ponuraków i wesołków.
Spotkanie z Kazimierzem Kutzem okazało się dla Gajosa wyzwoleniem, rozwinął skrzydła w spektaklu „Opowieści Hollywoodu”, narodził się jako aktor po raz trzeci. Jako von Horvath okazał się subtelnym ironistą, wybornym przewodnikiem po świecie ułudy Hollywoodu, pełnym dystansu, wyrozumiałym, ciepłym komentatorem ułomności ludzi z filmowego światka fabryki snów. – Właśnie po tym spektaklu – wspominał Kazimierz Kutz – zachwyt nad talentem Gajosa stał się powszechny. Pamiętam doskonale, jak zaraz po emisji telewizyjnej przedstawienia zadzwonił do mnie Tadeusz Łomnicki i powiedział: „Czy ty wiesz kto jest Gajos? Gajos to wielki aktor”.
AKTOR O WIELU TWARZACH
Jego aktorstwo trudno uchwycić w jakąś jedną formułę: błyskotliwie inteligentny w roli von Horvatha, potrafił być jednocześnie gałganem podrywaczem z „Ławeczki” Gelmana, obrzydliwym carskim oficerem z filmu Machulskiego „Szwadron” i cynicznym generałem z „Płaszcza” Gogola. Wodził całą Polskę za nos, jako mafioso King z „Ekstradycji”, i w tym samym czasie konał z przerażenia jako pracoholik zagrożony utratą zajęcia w „Harry, to ja” na deskach Teatru Powszechnego w Warszawie. W kapeluszu z szerokim rondem czarował publikę w telewizyjnym „Wielkim magu” De Filippo, a jako nieustępliwy Koczkariew w „Ożenku” próbował wyswatać swego opornego kolegę. Przyciągał i przerażał w roli aktora Keana z Dumasowskiego dramatu, mroził zimnym spojrzeniem w filmie „Ucieczka z kina Wolność”, budził grozę i współczucie jako starzejący się biznesmen w sztuce Sheparda „Simpatico” również na deskach Powszechnego.
W ostatnich latach do tej kolekcji doszły kreacje w Teatrze Narodowym, a wśród nich starego Lomana ze „Śmierci komiwojażera”. Jego komiwojażer przechodzi przez piekło wątpliwości, złudzeń, urojeń, czepiając się ze wszelkich sił choćby śladów nadziei na lepsze jutro. Loman daremnie usiłuje potwierdzić sens swego przegranego życia, z coraz większym trudem grając przed samym sobą człowieka sukcesu.
Równie przejmująca okazała się rola włóczęgi z „Dozorcy” Harolda Pintera. Janusz Gajos jest wręcz stworzony do tej roli, potrafi budować niejednoznaczne, wewnętrznie złamane portrety swych bohaterów. Jego tytułowy Dozorca jest płochliwym, ciężko doświadczonym bezdomnym, który swoją bojaźń osłania maską bywalca i silnego człowieka. Uosabia wszystkie lęki tego świata. Ale i on, człowiek ze społecznego dna, próbuje dominować, sprawdza, jak dalece może się posunąć, nie ustaje w walce.
KIM JEST?
Na czym ta Gajosowa magia polega, próbowała rozwikłać Elżbieta Baniewicz w monografii „Janusz Gajos. Nie grać siebie”. Zawiera się w tym tytule podstawowa zasada pracy Gajosa nad rolą: tu nie chodzi o utożsamienie się z postacią, ale jej świadome wykreowanie, nie o naśladowanie, ale o tworzenie.
Kiedyś Janusz Gajos powiedział, że zanim wejdzie na scenę, musi wiedzieć, w jakiej sprawie ma absorbować sobą tylu ludzi, którzy na domiar złego zapłacili za bilety. Musi zatem odpowiedzieć sobie na pytanie, kim jest ta postać, którą gra, i co tutaj robi. Kierując się tą prostą zasadą, Janusz Gajos potrafi odrzucić nieodpowiednie propozycje, a nawet porzucić rolę w trakcie pracy. Jednocześnie przygotowuje swe role w taki sposób, że od pierwszej chwili nikt nie ma wątpliwości, kim jest jego bohater.
ŁAGODNY IRONISTA
Podczas uroczystego spotkania, kiedy Janusz Gajos odbierał Nagrodę Boya 2010, przyznaną za jego świetne dokonania, Stanisław Tym – z charakterystyczną dla niego dezynwolturą – podarował artyście własnoręcznie namalowany obraz. Podobno było to pierwsze „dzieło”, które wyszło spod jego pędzla, przedstawiające dwie postaci, nieco zielonych drzewek i sporo punkcików, które okazały się osami. Ofiarodawca swój obraz zatytułował „Gaj os”. Żeby jednak nikt nie pomyślał, że Gajos kąśliwy jest jak osa, zacytował Tym zdanie wypisane z tekstu Boya, w którym sławny recenzent chwali sobie cnotę wybaczającego dobra. Takim Gajosa wśród os widzi właśnie Tym. Jako łagodnego ironistę.