Piękna, dowcipna i jak sama o sobie mawia: pozytywnie energetyczna – Beata Kawka. Jedna z najpopularniejszych polskich aktorek.
Nie boi się upływającego czasu. Ma dystans do siebie i zawsze stara się żyć po swojemu. Dzięki temu wie, że wszystko, co zdobyła, zawdzięcza sobie.
Prawdy babuni i wyszczerzone zęby
Mam wiele pięknych wspomnień z dzieciństwa. Dom moich dziadków, mleko prosto od krowy, wielopokoleniowa rodzina, morze miłości, kartofle pieczone na rozgrzanym blacie pieca, jedzone z masłem i solą, rzodkiewka prosto z ziemi, spanie w stogu siana, wycieczki motocyklowe z tatą, proste prawdy babuni podawane pomiędzy dojeniem krowy a lepieniem pierogów, magiczne opowieści o przodkach, poziomki w pobliskim lesie, kaczka pieczona przez tatę na Boże Narodzenie… Myślę, że tamten czas dał mi wielką siłę na wszystkie dorosłe lata. Urodziłam się pozytywna energetycznie, do tego trochę udało mi się osiągnąć. W tej sytuacji nietrudno się uśmiechać i mieć dobrą energię. Zresztą nie zawsze i nie co dzień mam wyszczerzone zęby, ale nawet kiedy jest mi ciężko, nie uważam za stosowne obarczać tym resztę świata. Co to by było, gdyby każdy przychodził do pracy i wylewał na innych swoje frustracje?! Być może ta dobra energia, żart, dystans powodują, że mimo całej upierdliwości mojej osobowości, polegającej na grzebaniu w szczegółach, ludzie mnie lubią. Staram się wszędzie szukać pozytywów. Tak mi łatwiej żyć.
Składniki sukcesu
Wielokrotnie zastanawiałam się nad tym, co sprawiło, że zamarzyłam o aktorstwie. Pewnie wiele zdarzeń i ludzi miało na to wpływ. Dziś nazwałabym to podążaniem za kolorowym obrazem, innym niż taki „zwyczajny” Inowrocław. Z tamtej perspektywy świat w Warszawie był przygodą. Mam wrażenie, że urodziłam się naturalnie otwarta na świat. Bardzo wcześnie miałam odwagę, by marzyć. Potem uczyłam się pracować na spełnienie tych marzeń. Nie pamiętam, żebym cokolwiek dostała za darmo. Każdy sukces okupiłam ciężką pracą. Dlatego słowa moich mistrzów ze szkoły teatralnej, że sukces to 90 proc. ciężkiej pracy, a 10 proc. szczęścia, przyjmowałam ze spokojem. Pracować umiałam, a do tego irracjonalnie wierzyłam, że jeśli czegoś bardzo pragnę, cały wszechświat sprzysięgnie się, aby mi pomóc.
W liceum miałam szczęście spotkać pedagogów, którzy nie podcinali skrzydeł, raczej odbierali je, kiedy widzieli, że umiemy latać. Polonistka – szalona i niezwykła osobowość – pani Wudzińska, uczyła nas nie tylko zasad ortografii i stylu. Podczas lekcji pokazywała albumy z malarstwem, opowiadała o tym, co się dzieje na świecie. To dzięki niej wiedziałam, co grają aktualnie w Ateneum. Potem przygotowała ze mną moją pierwszą rolę w sztuce, uwaga! – „Marchołt gruby a sprośny, jego narodzin, życia i śmierci misterium tragikomiczne”. Sztukę popełnił Jan Kasprowicz, patron mojego liceum. I ta rola zmieniła mój świat. Premierę obejrzała pani Barbara Wachowicz, cudna fioletowa pisarka i dobrze oceniła, widzowie chyba też. Pan Zajączkowski od biologii skreślił mi nabyte podczas prób dwóje ze słowami: „Muszę się pogodzić z tym, że biologia nie będzie ci w życiu potrzebna. Będziesz aktorką. I to nie byle jaką”. I tak oto uwierzyłam, że warto spróbować spełnić swoje marzenia.
Fajna jesteś. Ruda i wyraźna
Kiedy zdawałam do szkoły teatralnej, miałam sporo pewności siebie i wiary, że to właśnie mnie się uda. To był czas, kiedy w ogóle mało kogo słuchałam. Mama usiłowała temperować moje zapędy, ale ja i tak wiedziałam lepiej. Do dziś najmądrzejszą dla siebie samej jestem ja. Nie wiem, czy to dobrze, ale pożytek jest z tego taki, że każda decyzja, którą w życiu podjęłam, była wyłącznie moja. I jeśli dostawałam po nosie, nie winiłam nikogo oprócz siebie. Oczywiście nie dostałam się na uczelnię za pierwszym razem. Były zdolniejsze i ładniejsze. Uznałam to, ale się nie poddałam. Znalazłam się na wakacyjnych warsztatach Zenka Laskowika. To zaowocowało statystowaniem w kabarecie TEY. Piękny czas, choć Zenek twierdził, że aktorki to ze mnie nie będzie, bo za dobrze gotuję. Przez kolejny rok swoje życie dzieliłam między Poznaniem, gdzie zarabiałam na życie, i Łodzią, gdzie w studiu aktorskim uczyłam się śpiewać i grać. Kolejne egzaminy na PWST w Warszawie były udane. Byłam ostatnia na liście, ale co tam… byłam!
Dzisiaj, po latach, mam poczucie, że w moim zawodowym życiu każde zdarzenie było ważne. Cieszę się, że mogę powiedzieć, że nie zrobiłam niczego, czego musiałabym się wstydzić. Spotykałam niezwykłych ludzi i czerpałam od nich jak najwięcej. W głowie mam krótkie flesze: Mariusz Benoit na zajęciach aktorskich, wciskający mi w dłoń monetę jako zapłatę za spektakl, obrona pracy magisterskiej z Czechowa (celująco), Adam Hanuszkiewicz: „Biorę cię. Fajna jesteś. Ruda i wyraźna”. Potem rólka w serialu, którego nikt dziś nie pamięta i cudne spotkanie z Joasią Brodzik. Majka Skryśkiewicz i niekończące się zdjęcia próbne do serialu „Samo życie”… Kiedy próbowałam kolejną rolę, której znowu nie dostałam i miałam już naprawdę dość, Majka przekonywała: „Spróbuj jeszcze, nie poddawaj się”. Ostatnie zdjęcia próbne to była Dona – zawodowa przyjemność. Potem Tamara – wielkie wyzwanie*. „Jasne błękitne okna” – życiowe przedsięwzięcie. Arek Tomiak (pracował przy tym filmie jako operator – red.) – spokój i ręka na moim ramieniu, kiedy bywało ciężko. Bogusław Linda, który przy ósmym dublu, załamany pyta: „Jak ci mam pomóc, dziewczyno?”. Ludzie. Wszystkich sfotografowałam w pamięci i noszę w sercu.
Nie mam aktorskich marzeń. Cieszę się na każdą nową propozycję, w której mogę się czegoś nauczyć. To nie tak, że w ogóle nie marzę. Tylko te marzenia dotyczą innych sfer życia.
Mam odwagę żyć komfortowo
Ludzie boją się powiedzieć: „Nie chcę”. Ta umiejętność to wielki komfort. Obserwuję świat złudzeń, strachu i manipulacji. Związki, które trwają, bo już nie opłaca się nic zmieniać, wielkie nieszczęścia osobowości, o których inni ludzie zapomnieli, pełno obłudy. Strach przed utratą pracy czy miłości powoduje spustoszenie emocjonalne. Szkoda, że tak często nie dopuszczamy do siebie myśli, że asertywność oznacza szacunek dla samego siebie. A ten sprawia, że świat nabiera szacunku do nas. W praktyce jest to jednak ogromnie trudne. To w dzisiejszych czasach prawie anarchia.
Nieudolnie próbuję żyć po swojemu. Jeśli nie umiem, czy z jakichś powodów nie mogę zmienić rzeczywistości, staram się ją oswoić i dostosować do moich wymogów. Szczerością i uczciwością nie zrobiłam krzywdy nikomu poza sobą. Podobno poznawanie człowieka jest jak grzebanie w ziemi – nigdy nie wiesz, czego się dokopiesz. To, czego się dokopuję w sobie, to nieustanna niespodzianka. Myślę, że żyję komfortowo. Zamiast willi z basenem mam malutkie mieszkanie, ale też poczucie niezależności i świadomość, że obok są tylko ci, których akceptuję i kocham. Nie żyję dla innych, nie lubię poświęceń i wielkich słów. Ale można na mnie liczyć.
Na moje życie patrzy moja córka. Robi mi się ciepło w sercu, kiedy informuję ją w środku nocy, że jedzie do nas moja przyjaciółka, która potrzebuje natychmiastowej pomocy, a Zuza mówi: „Jasne, to jakiś dobry szpital trzeba znaleźć.” Zuzę postrzegam jako nagrodę za każdy trud w życiu. Nie wiem, czyja to zasługa, że rośnie na fajnego człowieka.
Czy uda się jej być szczęśliwą? Sama nie wiem, co to oznacza. Szczęśliwym się przecież bywa. Nie znam nikogo, kto byłby szczęśliwy permanentnie. Nie przepadam za oczywistymi prawdami, mam dystans do wątpliwych autorytetów. I paradoksalnie staram się być autorytetem dla mojej córki. Jak wiadomo, to bardzo trudne. Tak więc próbuję nie krzyczeć, argumentować, często negocjować i przede wszystkim słuchać siebie, wsłuchując się w nią. Nie zawsze się to udaje, popełniam wiele błędów, ale staram się być w miarę konsekwentna i mądrze kochać. Zamiast cukierka daję jabłko. Póki co, jestem na plusie. Ale Zuza ma niecałe 14 lat. Podobno najgorsze jeszcze przede mną…
Matka artystka serwuje śniadanie
Dojrzałość to chyba pokora wobec tego, co zdarza się w życiu znienacka… i może jeszcze zgoda na przemijający czas. Mam wrażenie, że tej mądrości dopiero dotykam. Ale przynajmniej nie silę się już na bycie kimś, kim nie jestem. Co istotne, nie uważam, żebym była w jakiejkolwiek przestrzeni autorytetem. Udzielanie wywiadów to mój obowiązek, ale za każdym razem pytam siebie, co ważnego mam do powiedzenia innym ludziom. Za każdym razem zastanawiam się, jakie mam prawo przekazywać swoje prawdy, skoro sama „wiem, że nic nie wiem” i popełniam błędy. Z drugiej strony dostaję pełne ciepła listy od ludzi, których inspiruję. I rolami, i tym, co czynię.
Najtrudniejszy życiowy sprawdzian to codzienność. Nie zawsze się udaje nie popaść w rutynę. Nie mam „pani do sprzątania”. Pracując pełną parą, piorę, prasuję, gotuję, odkurzam, załatwiam sprawy w urzędzie… Bywają dni, kiedy oczy mam opuchnięte od niewyspania, głowa pęka, ciśnienie leci w dół, jest szósta rano, pies patrzy wyczekująco, a ja przysięgałam, że nawet podczas burzy cytryna będzie zawsze w herbacie, czyli, że matka, bez względu jaką artystką by nie była, zaserwuje śniadanie codziennie o 7.30. To egzamin trwający wiele lat. Mam nadzieję zdać go przynajmniej na pięć, a celująco, kiedy pojawią się wnuki.
Od niedawna dbam o to, by odpoczywać, pozwolić organizmowi się zregenerować. Wakacje wykupuję kilka miesięcy wcześniej, aby nie móc z nich zrezygnować. Wyjeżdżamy z Zuzą zwykle tam, gdzie ciepło. Wielkie wymarzone wyprawy jeszcze przede mną, czekam aż Zuza dorośnie i bez obawy będziemy mogły wyruszyć razem do Meksyku, Brazylii czy Peru. Odpoczywam w gronie przyjaciół albo z książką w ręku. Tak naprawdę najczęściej marzy mi się święty spokój. Tyle że przy moim temperamencie przypuszczalnie pozostanie on w sferze marzeń.
Totalne prawo do kobiecości
Z biegiem lat wracam do dziecka w sobie. Staram się je pielęgnować, choć dorosłość skrzeczy… Lubię te osobowości, które od zawsze we mnie siedzą. Czasami mam wrażenie delikatnej schizofrenii, ale pewnie dlatego lubię swój zawód. Jestem minimalistką w sprawach materii, maksymalistką w swojej profesji. Nie znoszę pychy i chamstwa. Bywam złośliwa, ale coraz częściej gryzę się w język, żeby nie ranić. Dla mnie złośliwość bywa zabawna. Zauważyłam, że dla reszty świata niekoniecznie. Powoli więc rezygnuję z tego środka wyrazu. Daję sobie totalne prawo do kobiecości. Począwszy od otwierania mi drzwi i podawania płaszcza, na czerwonych ustach, czerwonej sukience i obcasach skończywszy. Wstyd powiedzieć, ale jako kobieta nie umiem pozwolić komuś zaopiekować się mną. To podobno błąd… Czasem bywam szalona do granic absurdu, aby za jakiś czas popaść w melancholię i stwierdzić, że jeśli tak ma wyglądać świat, chodzi oczywiście o chamstwo i manipulację, to ja się kładę do grobu. Jest mnie kilka we mnie. Pilnuję, żeby tak zostało.
Żyję niezdrowo, choć staram się jeść to, co należy, czyli to, za czym nie przepadam. Zgodnie z zaleceniem endokrynologa, przyjaciela rodziny, zmodyfikowałam dietę. Tak więc na naszym stole coraz częściej pojawia cię ciemny chleb, wędzone ryby, warzywa strączkowe. Jakkolwiek ortodoksyjna w tej materii nie jestem. Fast food też nam się zdarza. Nie lubię się pocić na siłowni, bardziej humanitarna wydają mi się: jazda na rowerze, taniec albo wędrówki w poszukiwaniu zabytków i pięknych miejsc. Media krzyczą: „Dbaj o siebie, pokochaj siebie!”. Ja mówię: „dobra, przecież się lubię, ale nie można dać się zwariować”. W genach otrzymałam dobrą przemianę materii, to pewnie łatwiej mi nie stosować się do rygorystycznych diet. Ale wieszakiem na starość być nie chcę. Mam brzuszek, z którym przestałam prowadzić wojny i nie zamierzam ścigać się z czasem. Często słyszę, że z wiekiem staję się fajniejsza. I nie chodzi tu bynajmniej o moje „zewnętrze”.
Z dobrej energii nie zrezygnuję. Mam nadzieję być radosną, choć być może okrągłą staruszką.
*W serialu „Samo Życie” Beata Kawka zagrała podwójną rolę Dony i Tamary.