Dejmek wielokrotnie reżyserował Mrożka, wracał do jego dramatów, traktował „jak chleb powszedni” teatru. Kiedy Dejmka zabrakło, Mrożek niemal zniknął z afisza.
Zniknął wreszcie i sam Mrożek, który pewnego dnia wsiadł do samolotu i odleciał z Polski. Tym razem podobno na zawsze. Nawet go nie opłakiwano. Widać sytuacje „jak z Mrożka” przerosły jego oczekiwania.
Do lamusa
W ostatnich latach pamiętali o nim tak naprawdę tylko Englertowie. We Współczesnym grano znakomite „Tango” w reżyserii Macieja Englerta, a całkiem niedawno „Czarowną noc” oraz „Męczeństwo Piotra Ohey’a”. W Narodowym przypomniano na scenie Teatru Małego „Rzeźnię” w reżyserii Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej z kilkoma wyśmienitymi rolami (Gabriela Kownacka, Marcin Przybylski, Wojciech Malajkat, Zbigniew Zamachowski), a na dużej scenie Jerzy Jarocki wystawił monumentalną „Miłość na Krymie” w doborowej obsadzie i nieco uwspółcześnionej adaptacji. Ale to właściwie wszystko, poza paroma jeszcze przedstawieniami granymi w tzw. terenie. Generalnie Mrożek odszedł do lamusa.
„Kartoteka” i „Pułapka”
Nieco lepiej wiodło się Różewiczowi, który wprawdzie od 1994 roku (wtedy powstała sławna „Kartoteka rozrzucona”) nie napisał żadnego nowego dramatu, ale jeszcze do niedawna nie schodził ze sceny. Na dobrą sprawę w latach 90. jedynie dramaturgia Różewicza – zarówno ta dawna, jak i wspomniana „Kartoteka rozrzucona” – podejmowała aktualne pytania o polską tożsamość. Wielkimi wydarzeniami stały się premiery „Kartoteki” i „Na czworakach” w Teatrze Narodowym (z kongenialną rolą Ignacego Gogolewskiego). Głośno też było o „Białym małżeństwie” w Teatrze Powszechnym. Wielkie zainteresowanie wzbudził spektakl krakowskiej szkoły teatralnej „Rajski ogródek” na podstawie dialogów Różewicza, smakowita opowieść o PRL-u, grana z brawurą przez studentów pod batutą Pawła Miśkiewicza.
Karierę robiły także inne teksty niedramatyczne poety, m.in. „Duszyczka”, po mistrzowsku adaptowana dla teatru przez Jerzego Grzegorzewskiego (w tym spektaklu Jan Englert stworzył niedościgły portret polskiego inteligenta), czy też „Trele morele” – spektakl telewizyjny na podstawie poematów Różewicza skomponowany przez Piotra Łazarkiewicza, ze znakomitymi kreacjami Marii i Jana Peszków.
Drugi plan
Można zauważyć pewne znużenie Różewiczem. Ostatnia premiera w Narodowym „Stara kobieta wysiaduje”, w inscenizacji Stanisława Różewicza z Anną Chodakowską w roli tytułowej, spotkała się z nieprzychylnym przyjęciem ze strony większości krytyki.
Co dopiero mówić o utalentowanych dramaturgach, ale drugiego planu, których twórczość jeszcze niedawno fascynowała publiczność. Gdzie dzisiaj można obejrzeć sztuki Stanisława Grochowiaka, Ireneusza Iredyńskiego, Jarosława Marka Rymkiewicza, Krzysztofa Choińskiego, Bohdana Drozdowskiego, Leona Kruczkowskiego, Jarosława Abramowa, Jerzego Broszkiewicza, Ernesta Brylla, Jarosława Iwaszkiewicza, Tymoteusza Karpowicza, a nawet Janusza Krasińskiego czy Janusza Głowackiego?
Owszem, pojedyncze realizacje tych ostatnich, Krasińskiego i Głowackiego, oraz Abramowa miały niedawno miejsce, ale to kropla w morzu. Celowo wymieniałem nazwiska bez większego ładu czy składu, bo zaniedbania nie wynikają ani z ideologicznych, ani z artystycznych przyczyn, a raczej z lenistwa i przedziwnego przekonania, że dramat ostatniego półwiecza nie ma nic współczesnej Polsce do zaoferowania.
W pogoni za nowością
Czcimy utwory osuwające się w czeluść niepamięci po kilku przedstawieniach, których zresztą publiczność unika. To znaczy czci je krytyka, bo teatr z zasady ostrożnie podchodzi do nowej dramaturgii. Nic w tym dziwnego. Autor bez nazwiska, jeszcze niesprawdzony, może wpędzić teatr w tarapaty finansowe. Łatwiej o klapę wówczas, kiedy na afiszu pojawia się ktoś nowy.
Takie rozumowanie, niepozbawione wszak podstaw zimnej buchalterii, sprawiało, że polski teatr na długie lata odwrócił się od nowej dramaturgii. Co prawda, w trosce o przyszłość polskiej sceny, rozpisywano konkursy dramaturgiczne, rozdawano nagrody, ale nagrodzeni mieli niewielką szansę na wystawienie sztuk. Te konkursy miały przede wszystkim dostarczyć alibi kierownikom literackim, że poszukują nowego repertuaru, ale mimo wysiłków nie są w stanie niczego znaleźć.
Trudno jednak zrozumieć, dlaczego nastąpiła tak gwałtowna rejterada od polskiej dramaturgii stworzonej przez autorów o znaczącym dorobku. Czyżby kierownicy literaccy uznali, że o nich też już nikt nie słyszał, i że z dwojga „złego” lepiej decydować się na autorów całkiem nieznanych? Presja pogoni za nowością, nieważne jakiej jakości, zdaje się wyznaczać horyzont poszukiwań. Ale to droga donikąd. Wprawdzie torowanie drogi nowym autorom i tym samym prapremierom to cel godny podtrzymywania, ale warto również wspierać obecność na scenie polskiej dramaturgii współczesnej o ustalonej już marce. Dopiero na takim tle będzie widać, czy najnowsze dramaty są naprawdę warte uwagi (i nagrody).
W październiku ubiegłego roku otworzyła swoje podwoje pierwsza w Polsce szkoła dramaturgii przy warszawskim Laboratorium Dramatu Tadeusza Słobodzianka. Czekam na wyniki jej pracy z nadzieją. Pora spojrzeć na dramatopisarstwo jak na profesję, która wymaga przygotowania, ale i poznania tradycji. Laboratorium stara się to robić, dając praktyczną odpowiedź na pytanie: kto i co po Mrożku?