Katarzyna Groniec

Katarzyna Groniec

Obrazy z dzieciństwa
We wczesnym dzieciństwie wychowywałam się w małym, 35-metrowym mieszkaniu, w którym żyło pięć osób. Pamiętam coś, czego właściwie nie powinnam pamiętać, bo byłam bardzo mała. Pęknięty kaloryfer. Cała podłoga zalana wodą, a ja z niewiadomych powodów bardzo się z tego cieszyłam. Możliwe, że była to podświadoma tęsknota małej mieszkanki Śląska do morza i jezior…

Pamiętam też małą przydrożną kapliczkę, do której chodziłam z babcią. Okazjonalnie odbywało się tam coś na kształt lekcji religii. W pobliżu, w miejscu, gdzie dzisiaj stoi osiedle, były łąki, na których z lubością zbierałam szczaw. Jednak ulubionym smakiem mojego dzieciństwa pozostał niedzielny kurczak, pieczony na domowym rożnie. Już samo to urządzenie, podobne do dzisiejszych mikrofalówek, mocno wryło się w moją pamięć. Smak i aromat tego kurczaka były dla mnie czymś zupełnie wyjątkowym.

Na pewno też nie zapomnę paczek, które dostawaliśmy od rodziny z Niemiec. Coś, co im było niepotrzebne, dla nas stanowiło wielką wartość. Zawsze najbardziej fascynowały mnie ubrania, ze względu na jakość i różowy kolor, którego na polskich ulicach nie było. Cała paczka przesycona była melanżem zapachów proszku do prania, cukierków, czekolad… To był powiew nieosiągalnego na co dzień Zachodu i zapach komfortu.

Byłam dzieckiem…
… grzecznym, chociaż pyskatym. Szybko nauczyłam się mówić, łatwo zapamiętywałam melodie, których podśpiewywanie stanowiło dla mnie nie lada zabawę. Byłam też dzieckiem, które nie lubiło wysiłku fizycznego. Swoje pierwsze kroki postawiłam wyjątkowo późno. Bardzo stresowały mnie wszelkiego rodzaju zabawy ruchowe i wymierność sportu, zamknięta w schemacie czyichś zwycięstw, za cenę porażek innych.

Natomiast dużo czytałam. Mama wyganiała mnie z książką na dwór, do przydomowego ogródka. Jednak częste czytanie nijak się miało do mojej znajomości ortografii. Przez to niestety miewałam pewne problemy w szkole, bo z dyktand zawsze dostawałam najgorszą z możliwych ocen. Pamiętam, jak w czwartej klasie szkoły podstawowej napisałam wyraz „żółw” ze wszystkimi możliwymi błędami, jakie można było zrobić (wyszedł z tego „rzłuw”). W związku z tym, oceniano mnie podwójnie, wysoko za styl i merytorykę, nisko za ortografię.

Upiory i anioły czasu dojrzewania
Nie przypominam sobie, by okres mojego dojrzewania był jakoś specjalnie wypełniony buntem. Oprócz nieusprawiedliwionych nieobecności na lekcjach. Dlatego przez jakiś czas byłam odprowadzana do szkoły. Rodzice chcieli być pewni, że do niej trafię. To było w drugiej klasie liceum, więc trochę wstyd. Dwa lata później mieszkałam już w Warszawie. Nie było przeciw komu się buntować.

Przed przyjazdem do stolicy, jak każde dorastające dziecko, miałam wielkie plany i marzenia. Pamiętam też, że działałam w oazie. Jednak to nie uczestnictwo w pielgrzymkach było dla mnie frajdą. Magnesem była możliwość wokalnego wyładowania swoich emocji. Śpiew bowiem zawsze towarzyszył spotkaniom oazowym, a „darcie się” do mikrofonu było dla mnie czymś, czego nie potrafiłam sobie odmówić. Repertuar był w tamtym czasie kwestią drugoplanową.

Uczęszczałam też do ogniska muzycznego, później pojawiła się szkoła muzyczna. Wszystko to było moją inicjatywą, rodzice do niczego mnie nie przymuszali. Moim instrumentem był flet i mam dziwne przekonanie, że byłam najgorszym uczniem świata. Grałam fatalnie. Było to w dużej mierze efektem mojej awersji do zorganizowanego systemu nauczania. Nawet dzisiaj łapię się na tym, że ze zdziwieniem odkrywam coś, o czym tak naprawdę wiedziałam od dawna. Wiele faktów ucieka z mojej pamięci. Żartuję sama z siebie, że wystarczy mi 10 książek, bo kiedy kończę tę ostatnią, już nie pamiętam, o czym była pierwsza. Szczęśliwie udaje mi się zapamiętywać teksty moich piosenek. Głównie dlatego, że wsparte są muzyką. Jednak na koncercie na wszelki wypadek zawsze mam je w pobliżu spisane na kartkach.

Od „Mazurka Dąbrowskiego” do pierwszej płyty
Na komunii mojej siostry, ku wielkiemu zaskoczeniu zebranych gości, odśpiewałam hymn narodowy. To był jeden z pierwszych moich solowych popisów. Na szczęście miałam bardzo cierpliwych rodziców, którzy ze spokojem znosili moje domowe „recitale”. A potrafiłam jak opętana godzinami wyć w łazience do lustra. Śpiewałam do upadłego.

Jako dziewczynka usłyszałam Marka Grechutę. W wieku 12 lat byłam na jego koncercie. Pamiętam, że oczarowało mnie genialne połączenie muzyki ze słowem. Jego ciepło i wyjątkowa aura zrobiły na mnie piorunujące wrażenie.

Do wydania pierwszej płyty zbierałam się dość długo. Wiele osób dziwiło się, dlaczego nie zrobiłam jej na fali pierwszych dużych sukcesów musicalu „Metro”, gdzie śpiewałam główną rolę Anki. Ale tak na poważnie o płycie zaczęłam myśleć dopiero po kilku latach, kiedy wiedziałam, że w Teatrze Buffo nie nauczę się już niczego nowego.

Nie pamiętam momentu, w którym splotłam swoje zawodowe drogi z Grzegorzem Ciechowskim. Był w tamtym czasie bardzo zajęty, ale powiedział, że jeśli na niego poczekam, to na pewno zajmie się moją pierwszą płytą. Czekałam rok.

Bardzo długo szukałam swojego muzycznego „ja”. Jedni się z tym rodzą, ja miałam z tym problem. Nie bardzo wiedziałam, przez jaki nurt muzyczny chciałabym być porwana. Brakowało mi pewności siebie, bałam się kompromitacji i tego, że się zbłaźnię. Ta zachowawczość nie bardzo korespondowała z moim pociągiem do estrady. Wtedy odezwał się do mnie Grzegorz. Spędzaliśmy mnóstwo czasu na rozmowach, przynosiłam mu muzykę, która mi się podobała. To był wielki profesjonalista. Musiałam się tylko nauczyć, że kiedy już Grzegorz coś stworzył, to z tym się nie polemizuje. Nie było mowy o korygowaniu tekstu czy dodawaniu czegoś od siebie.

Kiedy moja pierwsza solowa płyta trafiła na sklepowe półki, niezmiernie się z tego cieszyłam. Ale miałam też poczucie, że to jeszcze nie jest mój język muzyczny. Że nie do końca w ten sposób chcę ludziom opowiadać swoją muzykę. Mieliśmy też z Grzegorzem inne wyobrażenie na temat przebiegu mojej kariery. Nie chciałam rezygnować z teatru. Najlepiej koncertowało mi się na małych kameralnych scenach. Niestety nijak to się miało do promocji mojego albumu i przedstawienia szerszej publiczności nazwiska Groniec.

Plany świadomej artystki
Od momentu wydania w 2007 roku płyty „Przypadki”, zuchwale nazywam siebie świadomą artystką. Wcześniej koncertowałam niemal wyłącznie z utalentowanymi muzykami sesyjnymi, dla których „moja” muzyka nie była „ich” muzyką. Na scenie zostawiali swój talent, ale brakowało w tym serca. Nie było między nami artystycznej symbiozy. Dopiero kiedy zaczęłam grać ze swoim zespołem, okazało się, że na scenie można wspólnie oddychać, głębiej przeżywać prezentowaną muzykę. Teraz – zarówno na scenie, jak i poza nią – wspólnie tworzymy. Moim zdaniem, tym właśnie różni się świadomy artyzm od muzykowania.

Jednak moje zawodowe plany nie dotyczą tylko i wyłącznie wydania kolejnego albumu. Myślę też o wydawaniu płyt innych artystów w niewielkiej wytwórni płytowej, w której działania jestem zaangażowana. Oczywiście gdzieś z tyłu głowy mam zarys mojej następnej płyty i nie wykluczam, że kolejne miesiące upłyną mi m.in. na zbieraniu materiału na nowy album. Ale niczego na siłę nie przyspieszam. Tak naprawdę dopiero teraz zaczynam powoli oddychać po ostatniej płycie. Jej przygotowanie wyssało ze mnie sporo energii. A więc kolejna płyta nie wcześniej niż jesienią przyszłego roku.

Show-biznes made in Poland
Jestem zadowolona z miejsca, jakie zajmuję na polskiej scenie showbiznesowej. Zresztą tego miejsca nie zajmuję zbyt wiele. Czy chciałabym, żeby było mnie więcej w mediach? Nie za wszelką cenę. Zresztą uważam, że tak naprawdę artyści, którym zależy na pokazaniu czegoś wartościowego, nie mają zbyt wielu miejsc do zaprezentowania swoich atutów. Wszystkim rządzą telewizje, a telewizjami rządzi oglądalność. I co smutne, o wiele lepiej od artystycznych wartości sprzedają się krzyki i popisy, najlepiej w kolorowych, wydekoltowanych strojach.

Z drugiej strony takie są prawa tego światka – w końcu jest to SHOW-biznes. A co to za show, który nie niesie za sobą zabawy?
Boli mnie trochę, że ciągle słyszę o problemach finansowych i widmie upadku TVP Kultura – stacji dla ludzi, którzy szukają w telewizji czegoś wartościowego. Inne kanały, wartościowy repertuar zwykle pokazują w porze nocnej, co wyklucza częste z nim obcowanie.

Teatr uczy nas żyć
Tak naprawdę należałoby powiedzieć, że moje występy w musicalu „Metro” były zabawą, czymś, co nazywam parateatrem. Wszystko dla mnie było wtedy nowe. Nowa była też rzeczywistość w naszym kraju. Wszystkiemu towarzyszył młodzieńczy entuzjazm. Byłam też wolna od zmartwień natury finansowej. Robiłam to, co kocham. Publiczność do ostatniego miejsca zapełniała sale, w których graliśmy. Przez miesiąc zarabiałam tyle, ile moi rodzice przez pół roku. Była też druga strona medalu. Pamiętam, że byliśmy zupełnie „nie do strawienia” przez aktorów po szkołach, z dorobkiem. Część ludzi z tego środowiska raziło, że ludzie znikąd odnieśli tak wielki sukces. Powrót na teatralne deski? Jakoś tego nie widzę.

Radości dnia codziennego
Aby poprawić sobie humor, słucham dobrej muzyki. Peter Gabriel, Fiona Apple, Anthony and the Johnsons. Swoich płyt nie słucham. Nie odczuwam takiej potrzeby. Chętnie zaś wypoczywam z dala od wielkomiejskiego zgiełku Warszawy. Wyjeżdżam za miasto do letniego domku nad Bugiem, niestety tylko w letnich, ciepłych miesiącach.

Całkiem niedawno odkryłam też, że świetną formą wypoczynku jest dla mnie joga. Staram się regularnie, dwa razy w tygodniu, chodzić na zajęcia, po których rośnie mój współczynnik tolerancji. Dzięki jodze zdecydowanie się wyciszam i uspokajam. Można więc powiedzieć, że stopniowo przekonuję się do aktywności ruchowej, od której stroniłam od dziecka. Może joga nie należy do najbardziej wyczynowych sportów jakie zna ludzkość, ale to dzięki tym ćwiczeniom opanowałam ostatnio umiejętność stania na głowie. Szlifuję też formę, by w niedalekiej przyszłości stanąć na rękach (śmiech).

Uwielbiam też podróżować. Marzy mi się podróż do Mongolii. Postaram się zrealizować to zamierzenie najpóźniej w przyszłym roku. Byłam już kiedyś na południu Bajkału, w okolicach Irkucka, jakieś 60 kilometrów od granicy z Mongolią. Urzekła mnie niesamowita przestrzeń tamtejszych stepów. Trawa i kamienie po sam horyzont… Zgubienie się w takim miejscu to wyjątkowo osobliwe przeżycie. W ogóle jakoś bardziej ciągnie mnie na wschód…

Życzenia urodzinowe
Czego sobie życzyłam na ostatnie urodziny? Nie wiem. Dla kobiety dzień jej urodzin nie jest najbardziej ulubionym dniem w roku. Pamiętam jak niefajnie spędziłam swoje 25. urodziny. Czułam się jak ćwierćwieczna kobieta; aby na chwilę o tym zapomnieć, poszłam do kina. Tak się jednak złożyło, że wybrałam projekcję filmu „Siedem”, który niestety nie nastraja zbyt pozytywnie (thriller przedstawiający walkę policji z psychopatycznym mordercą – przyp. red.). Zresztą w ogóle data moich urodzin wypada dość niefortunnie, bo na koniec zimy, której wtedy wszyscy mają już dosyć. Zazwyczaj więc w tym czasie panuje wszechobecny marazm i zniechęcenie, dni są krótkie, do tego wszystkiego kończy się karnawał i zaczyna post. A do kalendarzowej wiosny jeszcze miesiąc…

Trochę boję się tego, że przyjdzie taki dzień, że nic mi się nie będzie chciało. Jeśli więc miałabym sobie czegoś życzyć, to właśnie tego, by nigdy nie wygasł mój entuzjazm i chęć do działania.

4.6/5 - (290 votes)

Leave a Comment

POLECANE DLA CIEBIE

START TYPING AND PRESS ENTER TO SEARCH