Z Katarzyną Pakosińską, współtwórczynią Kabaretu Moralnego Niepokoju, artystką kabaretową, aktorką, dziennikarką telewizyjną i konferansjerką rozmawia Monika Sadowska.
Jesteś chyba najbardziej znaną w Polsce kobietą w kabarecie. A Twój charakterystyczny śmiech to niemal wizytówka Kabaretu Moralnego Niepokoju.
Sama się nad tym zastanawiam, skąd mi się wziął ten śmiech? Jeszcze parę lat temu nikt z moich znajomych go nie znał. Wszyscy mnie wspominają jako cichą, spokojną osobę, pogodną, ale nie rozchichotaną, tak jak teraz. Jak sobie to analizuję, to myślę, że ten śmiech siedział sobie gdzieś głęboko we mnie. A może to rodzinne? Moja babcia bardzo głośno się śmieje, mama zresztą też. Tata nawet zastanawiał się na pierwszych randkach, jak mama zaczynała się śmiać, czy naprawdę chce się żenić z tą kobietą… Ja tak samo entuzjastycznie wybucham śmiechem i nikogo z moich bliskich to nie dziwi. Lubię się śmiać, ale paradoksalnie, mało rzeczy mnie śmieszy.
Kabareciarze mają zazwyczaj opinię osób ponurych. Ale Ty do nich nie należysz.
To prawda, ja kocham życie. Czerpię radość z drobiazgów, np. kiedy czuję rano zapach świeżego chleba. Jestem szczęśliwa, gdy jadę samochodem i komuś pomacham, a ktoś mi odmacha. I odwrotnie. Uwielbiam takie sytuacje. Banalne? Ale na tym chyba polega siła optymistów, do których – mam nadzieję – zaliczam się. Potrafią oni cieszyć się drobiazgami, których inni nie zauważają lub nie chcą dostrzegać. Nie przepadam natomiast za gotowymi produktami do śmiechu, takimi jak komedie.
W jaki sposób trafiłaś do kabaretu? Jesteś przecież po liceum plastycznym i polonistyce.
No właśnie, a potem było jeszcze dwuletnie dziennikarstwo. Trochę od Sasa do lasa. Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek wyląduję na scenie. Zawsze wydawało mi się, że się do tego nie nadaję, ponieważ byłam nieśmiała i nie lubiłam wychodzić przed szereg. Moja przygoda z kabaretem zaczęła się na polonistyce. Zawsze lubiłam coś organizować, gdzieś się udzielać, działać. Koledzy, z którymi teraz występuję, byli na studiach rok wyżej. Słyszałam o nich, wydawali mi się fajni. Pewnego razu w bibliotece podszedł do mnie Robert Górski i zapytał, czy nie zagrałabym u nich w kabarecie. Zgodziłam się. W 1996 roku powstała już stała grupa. Na początku było trochę więcej dziewczyn, ale je wygryzłam… (śmiech)
Czym się zajmujesz, kiedy akurat nie macie występów?
Robię tyle rzeczy, że czasem sama się zastanawiam, jak znajduję czas, żeby spać. A dla mnie to ważne, bo jestem absolutnym śpiochem. Mam 4-letnią córeczkę Maję, więc normalnie prowadzę dom, gotuję, robię zakupy. Oprócz tego piszę felietony. A raz w miesiącu – uwaga, tu zdradzam tajemnicę – jeżdżę do Gruzji i jestem tam tydzień. Uczę dzieci w polskiej szkole w Tbilisi. Tańczę także w gruzińskim zespole folklorystycznym, chyba jako jedyna Polka w historii. Właśnie kończę pisany do spółki z moimi gruzińskimi przyjaciółmi scenariusz filmu dokumentalnego. To będzie opowieść o Polce, która odkrywa Gruzję, uczy się języka gruzińskiego, tańca, poznaje tamtejszą sztukę, kuchnię, zwyczaje.
Skąd się wzięła Twoja fascynacja tym krajem?
Pierwszy raz w Gruzji byłam w 1987 roku na tzw. wymianie. Tańczyłam w zespole folklorystycznym. Uczyliśmy naszych gruzińskich kolegów polskich tańców, a oni nas swoich. Tam też pierwszy raz się zakochałam. To było dla mnie ważne. Był chłopak, ale nie tylko. Pokochałam także kraj, ludzi, widoki, sztukę, po prostu wszystko. I mimo że później przez 20 lat zwiedziłam kawał świata, to żadne inne miejsce mnie tak nie zaczarowało. Nigdzie nie czułam się tak dobrze, jak w Gruzji. Traktuję to miejsce jak swój dom. Wróciłam tam w zeszłym roku. Miałam akurat kiepski moment w życiu i spełniłam w ten sposób swoje wielkie marzenie. Odnalazłam wszystko, co kiedyś znałam i pokochałam. Nawet tego mojego kolegę. Poznałam mnóstwo nowych, wspaniałych ludzi. Teraz to już nawet na granicy celnicy mnie witają: „Katarina! Witamy. Może wreszcie tu zostaniesz?”. Czyli właściwie prowadzę podwójne życie. (śmiech)
To jest chyba dosyć stresujące, łączenie dwóch tak odległych światów. Jak sobie z tym radzisz?
Podstawą jest dobra organizacja. Nauczyłam się tak planować kalendarz, żeby było dużo pracy, ale także, żeby znaleźć czas na miłe momenty. No i stosuję pewną zasadę: musi mi starczyć sił i optymizmu na cały dzień. Na przykład rano nigdy nie zrywam się natychmiast. Nastawiam budzik na wcześniejszą godzinę, żeby po przebudzeniu mieć chwilę i móc popatrzeć spokojnie na niebo. Zaraz przybiega do mnie moja córeczka i wtedy są buziaki na dzień dobry i opowiadamy sobie, jak jest pięknie na świecie.
Ty chyba w ogóle nie miewasz złego humoru?
Na chandrę mam muzykę, która niewiarygodnie na mnie działa. Gdy jest mi źle, nastawiam sobie jakiś ulubiony utwór i to pozwala mi jakoś przetrwać. Sięgam też po czekoladę: truskawkową lub jogurtową albo po ptasie mleczko. Ale przede wszystkim uwielbiam spotkania z moimi przyjaciółmi. Mam naprawdę fantastyczną grupę ludzi wokół siebie. Spotkania z nimi najlepiej poprawiają mi humor. Jedyne, czego mi brakuje, to cierpliwości. Jestem typowym zodiakalnym baranem. Już bym chciała coś mieć, natychmiast, a jak nie mam, to zaczynam się denerwować. W końcu mówię sobie: „Spokojnie, dziewczyno. Uśmiechnij się, poczytaj książkę, obejrzyj film. Wszystko przyjdzie w swoim czasie”. No i przychodzi.
Ale Ty nie lubisz przyznawać się do swoich słabości?
Tak, to prawda. W mojej rodzinie kobiety są silne, nigdy nie biadolimy. Nie użalamy się nad sobą, że jesteśmy zmęczone i mamy wszystkiego dosyć. Tłumimy to w sobie, głowa do góry i idziemy dalej.
A w jaki sposób lubisz spędzać czas z córeczką?
Maja ze mną tańczy, naśladuje mnie, kiedy np. ćwiczę w domu gruzińskie układy. Uwielbiamy też razem czytać. Siadamy na kanapie, a obok stos książek. A ponieważ mieszkamy w Milanówku, to wokół mamy też fajne miejsca na spacery, place zabaw. Od czasu do czasu wyjeżdżamy do pobliskiej Podkowy Leśnej, do lasu, na konie. W tym roku Maja nauczyła się jeździć na łyżwach. Pewnie niedługo spróbujemy nart. Lubimy aktywnie spędzać czas. Moja praca polega na tym, że mamy „ostrzejszy” tydzień, kiedy gramy koncerty. Większość z nich jest poza Warszawą. Dlatego założyliśmy sobie: góra osiem wyjazdów w miesiącu. Chodzi o to, żeby nasze rodziny za bardzo nie ucierpiały na tym, bo wszyscy mamy teraz małe dzieci. A potem jest tydzień na „higienę psychiczną”, kiedy odpoczywamy. I wtedy najważniejszy jest dla mnie czas spędzony z córką.
Prowadziłaś już także duże imprezy estradowe dla telewizji. Tam byłaś profesjonalną prezenterką.
Jedna z gałązek, które wyrastają z kabaretu, to konferansjerka, prowadzenie różnych imprez. Mam na swoim koncie poważne, oficjalne konferencje prasowe, festiwal w Sopocie czy Sylwester z Dwójką, ale także zwykłe imprezy, gdzie jestem typowym wodzirejem. Jest spore zapotrzebowanie na konferansjerkę, a kobiet jest w tym zawodzie znacznie mniej niż mężczyzn. Mam doświadczenie sceniczne, które dał mi kabaret i studia polonistyczno- dziennikarskie. To mi szalenie ułatwia pracę. Każde takie spotkanie z ludźmi sprawia mi ogromną radość, bo ci, których spotykam, tak bardzo się od siebie różnią, że za każdym razem traktuję to jako wyzwanie. Najlepszą zabawę mam wtedy, gdy widzę poważnych panów biznesmenów pod krawatem. Myślę sobie: „Aha, a ja i tak was zaraz rozbawię!”.