Ostatni sezonu Opery Narodowej układa się w swoisty porządek: od Berlioza do Szymanowskiego, od opery nawiązującej do początków Europy po operę wystawioną ku chwale zjednoczonej w Unii Europy.
Dworski rodowód opery kładzie się długim cieniem na jej historii. Również w Polsce, gdzie początki opery sięgają czasów Władysława IV, wielkiego jej admiratora.
Opera służyć miała chwale panującego lub równie potężnego mecenasa i niewiele się w tej sprawie zmieniało przez lata, to jest od roku 1833, gdy stanął w Warszawie jej gmach, według projektu włoskiego architekta Antonio Corazziego. Potem wielokrotnie przebudowywany, po zniszczeniach wojennych wzniesiony na nowo według projektu Bohdana Pniewskiego pod nadzorem Arnolda Szyfmana – nowy gmach opery i baletu dysponował jedną z największych i najlepiej techniczne wyposażonych scen na świecie oraz ogromną widownią (ponad 1800 miejsc na sali głównej i 240 na sali kameralnej).
Wiele twarzy opery
Tak wspaniały gmach – nie bez powodu nazywany Teatrem Wielkim – z imponującymi westybulami i równie imponującą widownią, bywał świadkiem niejednego historycznego wydarzenia. Nie uchylił się tej potężnej dworskiej tradycji nawet okres miniony, kiedy przedstawiciele władzy ludowej też gustowali w uroczystościach okraszonych muzyczną wzniosłością. Ba, i dzisiaj, wcale nieblade echa tego rytuału zachowały wcale poważne wpływy.
Dość wspomnieć, że na otwarcie polskiej prezydencji w Unii Europejskiej to właśnie w Operze Narodowej 1 lipca 2011 roku obyła się uroczysta premiera „Króla Rogera” Karola Szymanowskiego w reżyserii Davida Pountney’a. Warto przypomnieć, że prapremiera tej inscenizacji odbyła się w Bregencji w lipcu 2009 roku. Ceremonii stało się zadość, choć tym razem połączona została z dobrze przemyślaną promocją polskiej sztuki – wielkie dzieło Szymanowskiego znalazło stosowną oprawę i zyskało odpowiednie echo.
Opera Narodowa utrzymuje bliskie kontakty międzynarodowe, podjęła koprodukcje, m.in. „Pasażerki” Mieczysława Weinberga na podstawie powieści Zofii Posmysz (2010) wystawionej wspólnie z Bregenzer Festspiele, English National Opera, Teatro Real w Madrycie. Dyrektor, wraz z dyrektorem artystycznym Mariuszem Trelińskim, unowocześnił formę sceniczną przedstawień, zbliżając się do obowiązujących dzisiaj standardów w sztuce operowej inscenizacji. W repertuarze klasyczny i nowy repertuar polski sąsiaduje z klasyką i awangardą światową. Dyrektor artystyczny Mariusz Treliński tak charakteryzuje idealny profil Teatru Wielkiego: „Różnorodność. Teatr Wielki Opera Narodowa to najważniejsza scena w kraju i nie może sobie pozwolić na ograniczenie do jednego tematu czy źródła repertuaru. Tu musi być widocznych wiele twarzy opery”. Obrany kierunek artystyczny potwierdza publiczność – frekwencja wynosi powyżej 90 procent.
Nowe trendy
Teatr Wielki to instytucja ogromna, dysponujący niebywałą, jak na teatr, techniką – dość powiedzieć, że prowadzenie samego spektaklu przez inspicjenta uchodzi tu, i słusznie, za wielką sztukę. Powtórnie pod kierownictwem Waldemara Dąbrowskiego i Mariusza Trelińskiego pozostaje otwarta na nowe tendencje inscenizacyjne, uciekając od wykonawczej sztampy i powielania starych wzorów. Chociaż… nie lekceważy tych wzorów, a przynajmniej dyscypliny narzucanej przez partyturę muzyczną. To magnes, który przyciąga i przyciągał wielu reżyserów o nowoczesnym stylu myślenia. Zakrawa to na swoisty paradoks, ale właśnie dyscyplina wydaje się dla każdego awangardysty swego rodzaju wyzwaniem, z którym chce się mierzyć. Tak dawniej postępował Kazimierz Dejmek czy Maciej Prus, tak teraz postępuje Mariusz Treliński, Krzysztof Warlikowski czy Grzegorz Jarzyna i wielu młodych reżyserów, których nazwiska wiążą się raczej z teatrem dramatycznym albo postdramatycznym.
Koprodukcja międzynarodowa
Współczesna opera, w tym tak warszawska, to na ogół wielka koprodukcja międzynarodowa. Opera Narodowa ma w tej mierze już spore doświadczenie, próbując nadążyć za nowymi, a czasem tylko modnymi trendami czy inscenizatorami. Tak było w ubiegłym sezonie z „Trojaniami” Hektora Berlioza, dziełem potężnym, nader rzadko wystawianym, w Polsce po raz pierwszy.
Polska prapremiera „Trojan”, romantycznej grand opery w międzynarodowym wykonaniu imponowała rozmachem inscenizacyjnym za sprawą hiszpańskiego reżysera Carlusa Padrissy, który dzieje wojny trojańskiej i tułaczki Eneasza opowiedział z perspektywy wojen gwiezdnych, a głównym atrybutem wojowników uczynił laptopy.
Ten paradoksalny pomysł inscenizacyjny polegał na zderzeniu bajek z rozmaitych epok, z legendarnej przeszłości i z przyszłości w konwencji science-fiction.
Widowisko z wyobraźnią
Inscenizacja podzieliła widzów na dwa obozy, zwolenników wystawiania dawnych dzieł „po bożemu” (cokolwiek miałoby to znaczyć) i gorących zwolenników szukania nowych środków wyrazu. Trudno jednak odmówić reżyserowi i jego współpracownikom wyobraźni i konsekwencji w budowaniu widowiska, w którym precyzyjne projekcje wideo dopełniały obrazów konstruowanych na żywo – z powietrznym baletem, nadlatującym bogiem Merkurym, rakietami, kabinami samosterującymi, ożebrowaniem pojazdów kosmicznych i tajemniczych kapsuł włącznie.
Obejrzeliśmy widowiskowe pożarcie Laokoona przez rozwścieczone węże i śmierć dziewic trojańskich, ale nie brakowało inscenizatorowi poczucia humoru, kiedy Iopas – pieśniarz na dworze Dydony zdekonspirował się jako wcielenie Elvisa Presleya albo kiedy prezentował pokaz mody gwiezdnej na wybiegu. Czasem coś do siebie nie pasowało (nie wiedzieć czemu, Kasandra była wożona na wózku inwalidzkim, aby po chwili śmigać po scenie bez wspomagania), ale to nieliczne usterki w tym precyzyjnie skonstruowanym mechanizmie, w którym anachronizm celowo zaglądał w oko drugiemu anachronizmowi.
Najważniejsze, że to trwające pięć godzin widowisko, odznaczające się sprawnym uruchomieniem ogromnej machiny technicznej (zobaczyliśmy na laptopach elektroniczny stos, na którym płonęła Dydona), nie przyćmiło muzycznej warstwy spektaklu. Reżyser pozwolił wybrzmieć chórom i solistom, spośród których największe wrażenie wywarły Anna Lubańska jako Dydona (przejmująca scena przed samobójstwem), Sylvie Brunet jako Kasandra i Sergey Semishkur w roli Eneasza. Romantyczna malowniczość została tu wzmocniona bohaterskim tonem prowadzących aktorów na tyle sugestywnie, że mit założycielski kultury śródziemnomorskiej nabrał emocjonalnego zabarwienia.