Z Marzeną Trybałą, aktorką Teatru Ateneum w Warszawie, szerszej publiczności znaną z seriali „Pensjonat pod Różą”, „Samo życie” i „Barwy szczęścia”, rozmawia Justyna Hofman-Wiśniewska.
Czy potrafi pani godzić życie zawodowe i rodzinne?
Nie jest to proste, ale możliwe. Jeżeli się dużo pracuje, to zawsze odbywa się to kosztem rodziny. Ważne, by nie przesadzić, by ten koszt nie był zbyt wysoki. Po prostu trzeba się wzajemnie rozumieć, mieć ucho i oko otwarte na ambicje i potrzeby rodziny. Trzeba umieć się dogadać i zdobyć na wzajemną tolerancję.
Popularność też trzeba umieć znieść?
Popularność zostawia się za drzwiami. Jest miła, wspaniała, bo to zewnętrzny dowód na to, że to, co robię, robię dobrze, że widzowie mnie w jakimś sensie akceptują, może nawet lubią. Nie można jednak dać się jej uwieść ani grać po to, by być popularnym. Popularność to nagroda za pracę i wysiłek, podobnie jak oklaski po przedstawieniu w teatrze.
Czy zatraca się pani w pracy?
Aktorstwo to nie tylko mój zawód, ale i pasja. Kocham swoją pracę i to z roku na rok coraz bardziej. Nie wstydzę się tych słów. Tak czuję.
Fajne były czasy, gdy się wyjeżdżało robić spektakl lub film w inne miejsce. Wtedy człowiek był skupiony wyłącznie na pracy. Wspominam to bardzo dobrze. Kwitło wtedy również życie towarzyskie – wspólne kolacje, lekki alkohol, rozmowy o teatrze, o roli, o sztuce. To było wspaniałe! Owszem, był ten „ból”, że się wyjeżdżało z domu, ale owocowało to właśnie pracą i czasem rozmów. Jednak w pewnym momencie życia człowiek docenia walory nocowania we własnym łóżku i już tak chętnie nie wyjeżdża.
Pani życie zawodowe też nie jest proste, bo gra pani i w filmie, i w teatrze, i w serialu…
I śpiewam. Ja to lubię! Jak jestem już tak naprawdę padnięta, to staję się roztargniona. Na przykład ostatnio wystukałam w swojej komórce numer, wcisnęłam zielone i przeszłam do innych spraw, uznając, że rozmowę odbyłam. Coś mnie jednak zaniepokoiło, wróciłam do pokoju, a tam ktoś woła mi z telefonu: halo, halo, halo!
Biegamy coraz bardziej zakręceni, pijemy coraz więcej kaw, ciśnienie nam skacze i czasem się wszystkiego nie ogarnia. Jak mam naprawdę dużo zajęć, to jakoś inaczej się koncentruję, mobilizuję. Mnie taki dom wariatów służy. Będę chyba z tego powodu krócej żyła, ale… Takie samonapędzające się życie jest dla mnie właśnie prawdziwym życiem. Intensywne, dynamiczne, wartkie życie zawodowe – tylko takie ma dla mnie sens.
Wymarzony dom z mężem, psem i ogrodem nie spowolnił tego tempa życia?
Nie. Wspaniale jest mieć dom. Tylko… zbyt krótko w nim bywam. Popadłam w pracoholizm? Chyba nie, bo znajduję czas na pójście do teatru jako widz, na lekturę, spotkanie, rozmowę. Na razie tak wiele jeszcze mam oczekiwań, marzeń, niespełnień, że życzę sobie tylko zdrowia. Z resztą sobie poradzę.
Niespełnień zawodowych?
Tak. Czekam na rolę życia. Jak każdy aktor. Po tylu latach doświadczenia swobodnie czuję się w różnych gatunkach i chciałabym zagrać rolę, która by je wszystkie łączyła.
Często gra pani – niemal równocześnie – role bardzo odmienne. Czy takie przeistaczanie się z postaci w postać nie męczy pani?
Odmienność granych postaci mnie fascynuje. To dla mnie najciekawsze. Mam to szczęście, że jeden spektakl gram już blisko 500 razy.
Czy grając w jakimś spektaklu 500 razy nie zjada pani własnego ogona z nudów?
W teatrze rola nigdy nie jest do końca zamknięta. W miarę upływu czasu, przemyśleń, doświadczeń ta rola się zmienia. Oczywiście nie wywracając założeń reżysera. To są niuanse, ale te niuanse partnerzy wychwytują, podobnie jak ja wychwytuję wszystkie drobne zmiany w ich grze. W teatrze nie ma odcinania kuponów od sprawdzonych już sposobów. Każdy spektakl jest nieco inny, bo każdego wieczoru na widowni jest nowa publiczność. I to ma znaczenie.
Aktorstwo kiedyś wydawało się pani czymś prostym, przyjemnym i kolorowym. Coś z tego zostało?
Byłam tuż po studiach i faktycznie myślałam, że granie przed publicznością jest czymś łatwym i kolorowym. Obecnie przekonanie o kolorowości aktorstwa pozostało, gorzej z tą łatwością. Każda premiera jest okupiona naprawdę ciężką pracą, napięciem, tremą. Ale ja to lubię. Nie wyobrażam sobie siebie w sytuacji, w której moja praca przynosiłaby mi ciszę i stagnację.
W tym zawodzie przez lata zachowuje się naiwność dziecka polegającą nie na infantylności, ale na ciekawości i radości, jaką daje poznawanie nowych rzeczy. Dzisiaj jestem morderczynią, jutro ofiarą, pojutrze szarą myszką czy wampem. Aktorstwo jest stresujące, ale chroni przed sztampą, stereotypem, banałem i nudą.
Dlaczego warto uprawiać ten zawód?
Bo są takie dni, gdy pojawia się jakaś magia. Czasem już w garderobie się wie, że to właśnie ten dzień. Splatają się energie widzów i aktorów. I będzie niby tak samo jak co wieczór, ale jednak „trzy metry nad ziemią”. Nie umiem tego inaczej opisać. To fantastyczne, niezwykłe. To daje wielką siłę, moc. To niezapomniany moment, dla którego warto być aktorką.
Jak ważny jest w tym udział publiczności?
To jest przepływ dwustronnej energii. Ale czasem się zdarza, że publiczność przychodzi do teatru i nie jest skłonna dać się uwieść czy ponieść. Wtedy i tak musimy robić to, co robimy, najpiękniej. I wierzyć w to, że przyjdzie ta sekunda, która widzów zaskoczy i coś magicznego się pojawi.
Bardzo lubię być widzem. Każdy z nas na spektakl przychodzi z innym bagażem doświadczeń i wtedy wspaniali koledzy ze sceny potrafią czasami wyczarować coś takiego, że wsysają nas, widzów, na tę drugą stronę. I to jest piękne.
Seriale – traktuje je pani poważnie i nie wybrzydza?
Oczywiście, że nie wybrzydzam! Podejmując się jakiegokolwiek aktorskiego zadania, wykonuję swoją pracę najlepiej jak umiem. Nie lubię, kiedy niektórzy moi koledzy, grając w serialach, publicznie narzekają, że owe seriale są takie beznadziejne i oni się tak w nich muszą męczyć. Przecież nikt ich nie zmusza! Zawsze można powiedzieć: nie. Jeżeli się zdecydowałeś grać i bierzesz za to pieniądze, to nie masz prawa narzekać. Pracę należy szanować.
Jest w pani taka udzielająca się innym radość życia. Gdzie leży jej źródło?
Między innymi w aktorstwie. A poza tym potrafię się cieszyć tym, co mam. Nikomu niczego nie zazdroszczę. Codziennie rano, gdy się budzę, cieszę się, że żyję. Życie mnie nie oszczędza, nie skąpi przykrych i trudnych wydarzeń. Nauczyłam się akceptować życie takie, jakie ono jest – ze wszystkimi jego troskami, smutkami, dramatami, ale i z radością, pięknem, bujnością, barwnością. Nie lubię narzekania. Oczywiście są dni, kiedy mam wszystkiego dość. Ale one szybko mijają. Nigdy nie miałam sytuacji, że nie było co do garnka włożyć, nigdy nie miałam przerwy w pracy, nie wyczekiwałam na telefon z propozycją. To mnie chyba trochę rozpaskudziło.
Co jest dla pani najważniejsze?
Życie w zgodzie z własnym sumieniem, uczciwość i pewna wrażliwość, która nie jest dziś w modzie. Przeraża mnie dzisiejsza znieczulica, zło i chamstwo. Staram się mieć wpływ na to, co dzieje się wokół mnie, bo na wiele innych rzeczy wpływu nie mam.
Dziękuję za rozmowę.