Mezzosopranistka Izabela Kopeć w swojej twórczości łączy klasykę z nowoczesnością.
Udowadnia, że śpiewaczka operowa nie musi być nudna i poważna. W swoich wyborach zawodowych kieruje się intuicją i być może to jest kluczem do sukcesów, które odnosi zarówno w Polsce, jak i za granicą.
Żywioł muzyki
Mój sposób na życie to przełamywanie stereotypów. Zarówno prywatnie, jak i zawodowo, na scenie. Czy śpiewaczka operowa musi ważyć sto kilogramów, nosić suknie pod sufit i być śmiertelnie poważna? Uważam, że nie – i mam nadzieję, że to udowadniam. Czy muzyka klasyczna musi być nudna, pełna patosu i nieprzystępna? Ależ skąd! Gatunek muzyczny classical-crossover, który uprawiam, polega na łączeniu operowego głosu z lżejszymi formami muzycznymi: popem, jazzem, art-rockiem i housem. Zapewniam, że jest to niezwykle przyjemne i wpadające w ucho. Ale od początku.
Urodziłam się w Cieszynie, a wychowałam w rozśpiewanym Strumieniu na Śląsku Cieszyńskim. Rozśpiewanym, ponieważ są tam dwa chóry, istniejące już prawie od wieku. Dyrygent jednego z nich odwiedził przed laty moich rodziców. Mogłam mieć wtedy ze trzy latka. Poobserwował mnie i w końcu powiedział, że moje śpiewy i rytmiczne poruszanie się w łóżeczku mogą wskazywać na talent muzyczny. Jestem wdzięczna rodzicom, że nie zlekceważyli tego sygnału. Od piątego roku życia mama woziła mnie na lekcje rytmiki. Później chodziłam równolegle do podstawówki i szkoły muzycznej. Uczyłam się grać na gitarze klasycznej, a potem śpiewu. Zdałam na studia muzyczne i ukończyłam Akademię Muzyczną we Wrocławiu na wydziale wokalnym. Mam dwie specjalizacje: wokalno-aktorską i oratoryjno-kantatową.
Muzyka zawsze wypełniała całe moje życie. Chociaż byłam filigranową blondynką, uwielbiałam bluesa, rocka i hard rocka. Słuchałam Led Zeppelin, The Doors, Janis Joplin, King Crimson. Jednocześnie lubiłam flirtować z innymi gatunkami muzycznymi. Robię to do dziś. Najważniejsze jest dla mnie, żeby czuć muzykę całą sobą. Traktuję swój głos jako narzędzie do przekazywania emocji. Dlatego świetnie się czuję zarówno w bluesie, jak i jazzie, tangu, bossanovie, popie czy muzyce klasycznej. Przez tę różnorodność trudno jest nadać mojej twórczości etykietkę. Do tej pory nikt nie potrafił przykleić mi żadnej. Zastanawiano się nieraz, czy moja działka to muzyka poważna? A może pop? Czy jednak jazz?
Kiedy 12 lat temu zaczynałam swoją karierę, mój repertuar budził zdziwienie. Nasz rynek w ogóle nie był gotowy na taką muzykę. Część osób kojarzyła mnie z Divą Plavalaguną z filmu „Piąty element”. To było chyba jedyne odniesienie. W naszym kraju nie było tradycji tej muzyki, nie było żadnych wzorców. Przez kilka lat wydawcy mieli problem z umiejscowieniem mojej płyty w konkretnym dziale sklepu muzycznego. Namawiano mnie, żebym zajęła się jednym gatunkiem muzycznym, żeby łatwiej było nazwać to, co robię. Ja cały czas miałam wewnętrzne przekonanie, że nie mogę się ograniczać do jednego nurtu.
Classical-crossover z roku na rok staje się coraz bardziej popularny. Za granicą jego przedstawiciele sprzedają od dawna miliony płyt. Zaliczają się do nich m.in.: Andrea Bocelli, Sarah Brightman czy Katherine Jenkins. Moja ostatnia płyta „Five”, wydana w 2010 roku, to właśnie classical-crossover. Tytuł oznacza pięć żywiołów. Dlaczego pięć, skoro znamy tylko powietrze, wodę, ogień i ziemię? Bo dla mnie żywiołem jest także głos. Na tej płycie to głos i jego energia splata wszystkie żywioły w jedno „Five”, czyli w spójny album. Także mój najnowszy projekt – utwór „Człowiek, który przyszedł z daleka” (tytuł oryginalny „Un uomo venuto da molto lontano”), który nagrałam w Rzymie z włoskim piosenkarzem Amedeo Minghi na beatyfikację Jana Pawła II, to utwór crossoverowy. Amedeo śpiewa tam normalnym „głosem białym”, a ja – operowym.
Złoty środek przyjemności
Stereotypy przełamuję nie tylko w pracy, robię to także w życiu prywatnym. Na przykład, w przeciwieństwie do większości znanych diw operowych, utrzymuję dobrą kondycję. Lubię i potrafię o siebie zadbać. Od razu zastrzegam, że zdrowe życie nie musi oznaczać rezygnacji ze wszystkiego, co nam sprawia przyjemność. Często słyszę pytania, czy to prawda, że śpiewaczki nie mogą na przykład pić wina, bo ono niekorzystnie wpływa na gardło, struny głosowe. To kolejny z wielu mitów, z którymi walczę. Bardzo lubię czerwone wino i w ogóle mi nie szkodzi. Nie ma sensu narzucać sobie sztucznych rygorów. Trzeba szukać złotego środka.
Od 12 lat jeżdżę regularnie, przynajmniej raz w roku, na wczasy zdrowotne na Kaszuby. Otoczona cudowną przyrodą, oczyszczam organizm. Kiedyś mogłam sobie na to pozwolić i spędzałam tam dwa tygodnie. Obecnie nie mam aż tak dużo czasu, mój kalendarz jest zbyt napięty. Tydzień dla harmonii ciała i ducha staram się jednak zawsze znaleźć. Wspaniale odpoczywam w Gołubiu.
Podstawą jest zdrowe odżywianie. Mam świadomość, na czym to polega, a do tego jeszcze mam wiedzę w tej dziedzinie. Zdrowe odżywianie to istotna część mojej filozofii życiowej. Nie oznacza to, że czasem nie zgrzeszę. Na przykład zdarza mi się umówić – tak jak dzisiaj – na wywiad albo spotkanie w pijalni czekolady. Dlatego od czasu do czasu stosuję diety. Rzucam wtedy kategorycznie słodycze i tłuste potrawy. Rezygnuję z węglowodanów. Jem wyłącznie warzywa i owoce o niskim indeksie glikemicznym. Włącza się wówczas odżywianie wewnętrzne i organizm spala nadmiar tłuszczów i białka. Do tego oczywiście ćwiczę. Staram się to robić cały rok. Bakcyla zdrowego stylu życia złapał ode mnie mój syn, Oskar. Kiedy robiłam sobie kilka lat temu badania na nietolerancję pokarmową, on także postanowił się im poddać. Okazało się, że powinniśmy wyeliminować z naszego jadłospisu pewne produkty: na przykład zboża i drób. Zmiana diety okazała się strzałem w dziesiątkę. Oskar ma świetną sylwetkę, w dodatku jest czynnym sportowcem. Trenuje codziennie w drużynie piłkarskiej i podziwiam go za determinację i żelazną dyscyplinę. Jeśli nie ma treningów, biega i ćwiczy, niezależnie od pogody czy samopoczucia.
Odnaleźć prawdę w sobie
Ważne jest dla mnie nie tylko zdrowe ciało, lecz również stan ducha. Dlatego regularnie medytuję, uprawiam jogę i wykonuję ćwiczenia oddechowe. Jestem zresztą muzykoterapeutką. Razem z moim przyjacielem Leszkiem Angulskim prowadzę „Warsztaty dźwięku i energii” ze śpiewem i wibracją gongów i mis tybetańskich. Wydałam także dwie relaksacyjne płyty. Już jako dziecko, kiedy śpiewałam w chórze jako solistka, często obserwowałam jak wielkie emocje w ludziach wywołuje mój głos. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, w jaki sposób wibracja głosu oddziałuje na dorosłych, małe dzieci, a także zwierzęta. Córka mojej przyjaciółki Ani od małego zasypiała przy mojej płycie. Śmiałyśmy się nawet, że upodobała sobie zwłaszcza trzy utwory. Mój syn wychowywał się przy mojej muzyce. Zawsze zresztą jest moim pierwszym recenzentem.
Muzyka potrafi dać olbrzymią energię. Zawsze wiedziałam to intuicyjnie, ale przekonałam się o tym empirycznie, kiedy sześć lat temu podczas koncertu w ramach festiwalu Era Nowe Horyzonty poznałam niezwykłe techniki relaksacyjne. Wystąpiłam tam z Donem Conreaux, mistrzem gry na gongach. Widziałam ludzi, którzy od wibracji płakali lub stali i słuchali zdumieni. Ktoś mocno się wzruszył, u kogoś odżyły wspomnienia, komuś innemu ciarki przechodziły po całym ciele. Bardzo mnie ucieszyły te sygnały. W dzisiejszym świecie, kiedy otacza nas to całe śmietnisko popkultury i czcimy głównie dobra materialne, staram się dobrze trzymać z aniołami. Wierzę, że tak jak mury Jerycha zostały zburzone przez wibracje trąb jerychońskich, tak też głos – jedyny instrument, który ma świadomość – może silnie oddziaływać na człowieka.
Mój głos uważam za wielki dar. Dlatego wciąż staram się go rozwijać i szukać dla niego nowych form wyrazu. Paradoksalnie, w całym tym moim dążeniu do rozwoju i szukaniu innowacji, jestem tradycjonalistką. Tradycja musi być bazą, bo wiadomo, że nie da się budować na piasku. Tworzyć można tylko na porządnym fundamencie. Tylko mając fundament, można czasem pozwolić sobie odlecieć i poszaleć.
Życie – moja wielka pasja
Pozwalałam sobie w życiu na różne szaleństwa. Które było największe? Sama nie wiem… Było ich tak wiele, że trudno je wartościować. Ale pamiętam moją studencką podróż do Wenecji. Byłam wówczas na pierwszym roku studiów i pojechałam tam autokarem z moją przyjaciółką Daną. Pamiętam, że zachwycił mnie plac San Marco i rozsiane wokół niego kafejki. Zapragnęłam poczuć się jak Europejka. Byłam akurat po obejrzeniu wystawy dzieł Salvadora Dali, a że mam bardzo romantyczną duszę, ona już wołała o kolejną strawę. Poszłyśmy więc z Daną do jednej z kawiarni i… za wszystkie pieniądze kupiłyśmy sobie cappuccino. Przygrywała nam przepiękna muzyka, ale po kilkunastu minutach dopadła nas proza życia. Była to najdroższa kawa w moim życiu.
Często zdarza mi się najpierw coś zrobić, a potem pomyśleć. Na przykład w ostatnie wakacje w Turcji zapakowałam się z kolegą na paralotnię, ciągniętą nad morzem przez motorówkę, chociaż… nie umiem pływać. Cóż, lubię adrenalinę. Lubię przekraczać bariery, granice własnego lęku i słabości. Do tej pory drogę do osiągnięcia jakiegoś celu traktuję jako lekcję życia. „Duże naczynie wyrabia się długo” – mówi chińskie przysłowie. Wiadomo, że zdobywanie rzeczy ważnych musi być okupione ciężką pracą. Istotne są zarówno dobre, jak i złe doświadczenia, chociaż przeciwko tym drugim najczęściej się buntujemy. A to najlepsza lekcja pokory. Poza tym nigdy nie dostajemy więcej, niż jesteśmy w stanie znieść w danym momencie. Wmawiałam sobie, że takich dotkliwych prób losu się nie boję. A potem nieraz, jak każdy w chwili słabości, pytałam: Dlaczego tak się stało? Dlaczego ja? Dlaczego to wydarzyło się akurat mi? I po pewnym czasie uświadamiałam sobie, że to jest jakiś etap mojej życiowej drogi. W końcu wszyscy jesteśmy tylko ludźmi, niedoskonałymi…
Czasami wydaje mi się, że jestem dla siebie zbyt surowa, że za dużo od siebie wymagam, że ciągle siebie strofuję. Jestem perfekcjonistką. Do bólu. Od momentu kiedy przeprowadziłam się do Warszawy, konsekwentnie wydeptuję własne ścieżki i poszukuję swojej drogi wypowiedzi artystycznej. Takie postępowanie podpowiada mi moja intuicja. Słucham jej, ponieważ uważam, że jest dobrym doradcą. Codzienny wysiłek wynagradza mi zawsze moment, kiedy staję na scenie. Staję wówczas w blasku reflektorów i czuję, jak wokół mnie „wirują” endorfiny, czyli hormony szczęścia.