Znowu chodzimy do teatru. Nie wszyscy i nie na to samo, czyli jak zawsze.
Po pierwsze, chodzimy, aby się rozerwać, odetchnąć, wypocząć. Jakkolwiek wielu recenzentów w najwyższej pogardzie ma ten typ teatru i szydzi z mieszczańskiej publiczności, że chadza do teatru, aby zaspokoić nie najlepsze gusty, to jeden rzut oka na statystyki przekonuje, które przedstawienia utrzymują się najdłużej w repertuarze: musicale, komedie, w dobrej obsadzie, profesjonalnie przygotowane, bez ambicji zbawiania świata.
Nie ma powodu, aby udawać, że teatr nie jest (a przynajmniej, że nie bywa) po prostu rozrywką. Stąd sukcesy spektakli w warszawskich teatrach: Kwadracie, Komedii, Romie czy chorzowskim Teatrze Rozrywki. Publiczność łaknie śmiechu, toteż kiedy przez kilka lat z rzędu stołeczny Teatr na Woli organizował przegląd „Komedie lata”, publiczność waliła drzwiami i oknami.
Recenzenci jednak nie cenią tego typu produkcji, tego uganiania się za widzem, a ze szczególną niechęcią piszą o farsie. Tymczasem zrobić dobrze farsę wcale nie jest łatwo, trzeba się nieźle napocić, a bywa, że rezultat okazuje się wątpliwy. Specjalistą od farsy stał się Jerzy Bończak, który jako reżyser związał się z teatrem Komedia, dając całą serię udanych realizacji, m.in. „Lewe interesy”. Jedynym polskim autorem współczesnym, któremu farsy wychodzą (nazywa je zresztą dla niepoznaki komediami), jest Marek Rębacz, autor m.in. „Dwóch mórg utrapienia” (8 lat na afiszu Kwadratu). Farsa „Ciemno” stała się sukcesem, zrealizowana w Teatrze TV zgromadziła największą w ostatnim dziesięcioleciu publiczność przed telewizorami.
Farsie niełatwo. Znacznie wyżej ceni się farsę z przesłaniem – kilka sezonów temu furorę zrobił „Słomkowy kapelusz” Eugene’a Labiche’a wystawiony w Teatrze Powszechnym przez Piotra Cieplaka w stylu teatru absurdu. To jest jednak pomysł na jeden raz, widz garnie się do farsy zrealizowanej „po bożemu”. We wrześniu w tym teatrze odbyła się premiera „Słonecznych chłopców” Neila Simona w reżyserii Macieja Wojtyszki z udziałem Franciszka Pieczki i Zbigniewa Zapasiewicza. Już teraz można być pewnym, że to będzie przebój.
Po drugie, do teatru chodzi się po to, aby nie tylko się rozerwać, ale i wzbogacić (duchowo, oczywiście). To znacznie bardziej elegancki motyw, co więcej, prawdziwy. Idealnym teatrem, który wpisał się w takie oczekiwanie, stał się Teatr Polonia Krystyny Jandy, który umie łączyć potrzebę śmiechu z potrzebą namysłu. Stąd nieprawdopodobny wręcz sukces, wydawałoby się, sztuki już zwietrzałej, „Grubych ryb” Michała Bałuckiego w jej reżyserii z gwiazdorską obsadą (Ignacy Gogolewski, Wiesława Mazurkiewicz, Artur Barciś, Cezary Żak). I powodzenie wielu innych spektakli w Polonii („Kobiety na skraju wyczerpania nerwowego”, „Darkroom”). Najwyraźniej brakuje w tym gatunku polskiego dramatu współczesnego (wyjątek stanowi Marek Koterski), nie ma następców na miarę Różewicza czy Mrożka, ich miejsce zajęli Irlandczycy. Martin McDonagh stał się jednym z najpopularniejszych autorów, a jego groteskowo-makabryczny „Porucznik z Inishmore” z Borysem Szycem w warszawskim Teatrze Współczesnym idzie już piąty sezon.
Po trzecie, chodzi się na wielką literaturę. Mowa jednak nie o teatrze lektur szkolnych (który zresztą ma się całkiem nieźle), ale o potrzebie intelektualnego lustra współczesności. Teksty klasyczne szczególnie nadają się do takich konfrontacji. Wciąż na nowo można w nich odkrywać nieodczytane wcześniej sensy. Prawdziwy festiwal inscenizacji „Makbeta” przed paru laty pokazał, jak rozmaicie można czytać Szekspira. Niedawne inscenizacje „Burzy” Janusza Wiśniewskiego (Teatr Nowy), „Miarki za miarkę” Anny Augustynowicz (Teatr Powszechny), wcześniejsze „Poskromienie złośnicy” Krzysztofa Warlikowskiego, „Króla Edypa” Gustawa Holoubka (Ateneum) czy ostatnio wystawiona adaptacja „Procesu” Franza Kafki w reżyserii Macieja Englerta (stołeczny Współczesny), a także „Iwanowa” Czechowa w reżyserii Jana Englerta (Narodowy) dowodzą, że w tej dziedzinie teatr polski osiąga mistrzostwo. Nie brak też oferty dla obrazoburców – w tworzeniu kontrowersyjnych interpretacji klasyków prym wiodą Maja Kleczewska („Fedra”) i Agnieszka Olsten („Nora”, „Otello”), by wspomnieć tylko ich spektakle w Narodowym. Łatwo tu o katastrofy, której doznał m.in. Michał Zadara, ulubieniec nowej krytyki, dając nowoczesną wersję średniowiecznego moralitetu „Każdy” na deskach warszawskiego Teatru Studio.
Po czwarte, chodzi się do teatru po to, aby spotkać się z drugim człowiekiem. Gustaw Holoubek był przekonany, że w czasach triumfu mediów elektronicznych to największa szansa przetrwania i zachowania oryginalności teatru. W ostatnim sezonie, który zaplanował Ateneum, weszły na afisz takie właśnie spektakle, a wśród nich znakomita „Sonata jesienna” Bergmana w reżyserii Eweliny Pietrowiak z wybitnymi rolami Ewy Wiśniewskiej i Doroty Landowskiej. Kameralne spektakle ściągają dzisiaj wielu widzów (oczywiście, o ile można mówić o masowości przedstawień, gdzie widownia liczny 30–40 krzeseł). Trend szedł z teatru alternatywnego, a podtrzymał go Jerzy Grzegorzewski swoją genialną „Duszyczką” według Tadeusza Różewicza z życiową rolą Jana Englerta (nadal w repertuarze Narodowego). W Narodowym można (jak się dostanie bilet) zobaczyć trzyosobowy „Żar” Christophera Hamptona (widownia dla 30 osób), sztuka taka sobie, ale z udziałem, bagatela, Danuty Szaflarskiej, Ignacego Gogolewskiego i Zbigniewa Zapasiewicza. Taką niewielką widownię (ale i wiernych widzów) ma skromny, acz energicznie działający Teatr Druga Strefa Sylwestra Biragi, gdzie widownia nie przekracza 40 miejsc. Coś w tym jest – potrzeba bliskiego kontaktu, niemal fizycznego – stoi na porządku dnia. Choć nie musi to polegać tylko na takich formalnych zabiegach: „Anioły w Ameryce” Tony’ego Kushnera czy „Dybuk” w inscenizacji Krzysztofa Warlikowskiego, grane w dużych salach, ściągają tłumy. Bliskość fizyczną aktorów rekompensuje intensywność ich gry. Ostatni spektakl Lupy w warszawskim Dramatycznym „Na szczytach panuje cisza” dowodzi, że i z dużej odległości można silnie mówić do widza.
„Duszyczka”
(fot. Wojciech Plewiński/Archiwum Artystyczne Teatru Narodowego)
Na zdjęciu: Anna Chodakowska