Wywiad z prof. dr hab. Iwoną Wawer z Zakładu Chemii Fizycznej Akademii Medycznej w Warszawie
Czy suplementy diety mogą zastąpić racjonalną dietę? Czy powinniśmy łykać kapsułki?
Są sytuacje, kiedy warto brać suplementy. Rozważmy to na przykładzie selenu. Ten pierwiastek powinni przyjmować mężczyźni, którzy planują potomstwo. Udowodniono bowiem, że selen poprawia jakość spermy. Wiadomo też, że poziom selenu jest niższy u osób, które mają reumatyzm czy cierpią na bóle stawowe. Wiedząc, że w Polsce jest mało selenu w glebach, warto jeść produkty bogate w ten pierwiastek. Zimą w diecie mamy za mało witaminy C, lepiej więc sięgnąć po suplementy niż leczyć kolejne przeziębienia.
Na ile potrzebujemy suplementów diety?
Potrzebujemy ich, bo mamy coraz gorszą żywność. Uprawiamy intensywnie gleby, nie uzupełniając ich w potrzebne mikroelementy. Tymczasem spada zawartość mikropierwiastków w produktach. Żywność jest przetworzona i pełna konserwantów. Poza tym wiele osób odchudza się zmniejszając ilość spożywanego pokarmu. Mniej pożywienia to mniej mikroelementów. A przecież zapotrzebowanie organizmu na minerały jest wciąż takie samo. Dlatego należy podkreślić, że przy dietach odchudzających bardzo ważne jest uzupełnianie minerałów.
Czy suplementy łykamy, by uzupełnić mikroelementy, czy po to, aby zapobiec chorobom?
Z oficjalnej definicji suplementu wynika, że nie jest to lek i że nie ma w nim żadnych substancji leczniczych. Suplement ma uzupełniać składniki, których brakuje w diecie. Jest przeznaczony dla zdrowych ludzi, aby to zdrowie utrzymać. Nie powinno się łączyć suplementu ani z profilaktyką, ani z leczeniem.
Gdy ktoś ma stany zapalne lub ostry atak reumatyzmu, to wiadomo, że spada mu stężenie selenu i witaminy C w organizmie. W takiej sytuacji może sięgnąć po suplement, ale nie po to, by się wyleczyć (bo od tego są leki), lecz po to, aby uzupełnić niedobór tego pierwiastka czy witaminy.
Suplementy są atakowane z dwóch stron. Przez żywieniowców, którzy mówią, że wystarczy się właściwie odżywiać, oraz przez lekarzy, którzy uważają, że człowiekowi choremu są potrzebne tylko leki. Suplementy to produkty pośrednie między żywnością a lekiem. Dobrym przykładem jest żurawina. Wiadomo, że działa ona przeciwbakteryjnie. Odkryto, że zawiera polimer katechinowy działający antyadhezyjnie – bakterie nie mogą się w jego obecności przyczepić do podłoża. Prawdopodobnie kiedyś naukowcy wyizolują tę katechinę i zrobią z niej lek antybakteryjny. Ale zanim to się stanie możemy suplementować się żurawiną. Oczywiście, jeśli ktoś ma zapalenie pęcherza, to musi iść do lekarza po antybiotyk. Ale żeby infekcja nie powróciła, można łykać sok żurawinowy w kapsułce i w ten sposób utrzymywać niski poziom bakterii w drogach moczowych.
Niektórzy producenci, aby uniknąć długotrwałego procesu rejestracji, rejestrują leki jako suplementy diety…
Czy są to w końcu leki czy nie?
To jest wprowadzanie pacjentów w błąd. Niestety w rejestracji jest duży bałagan. Na przykład Ginkgo biloba, miłorząb. Ginkgolidy, które poprawiają krążenie mózgowe rozpuszczają się w alkoholu, natomiast w wodzie już nie. Alkoholowa nalewka zrobiona z tej rośliny według mnie powinna być zarejestrowana jako lek roślinny. Natomiast produkowane są też ekstrakty wodne i one nie mają już takiego działania. Jak widać na tym przykładzie, odpowiedź na pytanie, czy to lek czy nie lek, jest trudna.
Czy w takim razie nie uważa Pani, że suplementy powinny być sprzedawane wyłącznie w aptekach?
Apteka jest idealnym miejscem do sprzedaży suplementów. Pacjent może tam z farmaceutą wyjaśnić wszystkie swoje wątpliwości, poradzić się. Ale myślę, że niektóre suplementy można dopuścić do sprzedaży w supermarketach, np. witaminę C albo preparaty z błonnikiem. Natomiast inne preparaty powinny być przyjmowane po konsultacji z lekarzem lub farmaceutą.
Potrzebna jest tu mądra polityka i odpowiedzialne urzędy rejestrujące. Przede wszystkim Główny Inspektor Sanitarny musi wykształcić kadrę, która będzie w stanie sobie z tym poradzić. Bo to jest nowa, dynamicznie rozwijająca się dziedzina i nie wszyscy jeszcze zdążyli nabyć wiedzę na ten temat.
Jestem entuzjastką suplementów. Choć oczywiście wolałabym, aby mikroelementy i witaminy były w żywności, a nie w tabletkach.
Czy uważa Pani, że rozporządzenie, które każe producentom do 2009 roku określić się, czy ich preparat jest suplementem diety czy lekiem, to dobry krok w kierunku uporządkowania tego rynku?
Oczywiście, że to dobry krok. Na wszystko potrzeba czasu. Na suplementy należy spojrzeć także w aspekcie biznesowym. Nie ma jasnych kryteriów ani badań naukowych pokazujących na przykład, jaka dawka jest korzystna, a jaka nie. Z drugiej strony, jeśli ktoś zainwestował w firmę, w produkcję suplementów, to nie można mu kazać z dnia na dzień wycofać ich z rynku. Trzeba szanować jego pieniądze, zapał, wysiłek. Natomiast trzeba to ukierunkowywać, trzeba rozmawiać z producentem. Powiedzieć mu: „mamy zamiar wprowadzić zmiany. To dawka będzie decydowała o tym, czy to suplement czy nie. W pana suplemencie dawka jest za duża”. Poprzez współpracę można dojść do porozumienia.
Czy myśli Pani, że producenci będą się do tego stosować?
A dlaczego nie? Wspólnym celem jest dobro konsumentów. Nie wszystkim się podoba restrykcyjne prawo wprowadzane z dnia na dzień. Ale należy rozmawiać i poinformować o zmianach. Na opornych producentów Główny Inspektorat Sanitarny może nałożyć kary.
Nie zapominajmy też o dyrektywie o wolnym handlu, która pozwala sprowadzać produkty z zagranicy. Oczywiście one także muszą być notyfikowane na polskim rynku. Ale nie można bez ważnych powodów zakazać czegoś, co jest produkowane na terenie Unii Europejskiej. Musi być tu zachowany zdrowy rozsądek.
Bardzo się cieszę, że za produkcję suplementów biorą się duże firmy, takie jak: Roche, Pliva czy Merck. Mają one potencjał naukowy, zaplecze. To jest gwarancja jakości, bo oni wiedzą, co robią i co jest potrzebne na rynku.
Dziękujemy za rozmowę.
Wywiad przeprowadziły
Marta Figielska i Monika Karbarczyk