Everybody kills what he loves Oskar Wilde
Wielu chciałoby stworzyć coś, co ucieleśni ich marzenie o doskonałości. Boy wyliczał:
Jedni czynią swe dzieła farbą na płótnie,
Inni się nad marmurem pocą okrutnie
Lub, gdy żądza ich zbierze,
Smarują na papierze… („Słówka”)
Nauczyciel akademicki marzy o dokonaniu naukowym, o odkryciu, co da mu satysfakcję i sławę.
Zaczyna wcześnie. Ma pomysł, ma temat, ma możliwości techniczne. Zarabia na życie, przygotowuje się do kolejnych stopni specjalizacji, pracuje naukowo. Dzieło wykluwa się, widać że będzie coś ciekawego. „Weêmy to na doktorat”, mówi szef. Doktorat. Nie przestając zdobywać pieniędzy działaniem ściśle zawodowym trzeba podciągnąć pracę, zdać egzamin z przedmiotu, zdać egzamin z filozofii. Czas zaczyna się kurczyć. Dzieło mogłoby powstać za rok, nie wypada jednak, aby było jedyne. A więc coś po drodze: poglądówka, kazuistyka. Lata płyną, w określonym terminie właściwej pracy nie doprowadzi się do finału. Kończy się entuzjazm, pojawiają wątpliwości, wręcz niechęć. Nie ma rzeczy ostatecznych, wystarczy na razie część, reszta na potem. Egzaminy, obrona, wotowanie, sukces, kolacja, nominacja na adiunkta.
Temat pozostał. Zniechęcenie z wolna ustępuje, zagubiony entuzjazm ożywa, może podjąć pracę? Może! Będzie habilitacja? Będzie! Trzeba coś zrobić, podjąć zajęcia administracyjne, wypada trochę więcej dodatkowo opublikować. Warunki techniczne do pracy jeszcze niby są, ale sprzęt się już trochę zestarzał, do niektórych aparatów brakuje śrubki albo żarówki, jedyny pan, co umiał ostrzyć noże mikrotomowe – umarł, bieganie po mieście w poszukiwaniu fachowca. Praca idzie. Nieco dychawicznie, ale idzie, ciekawy rezultat jest w zasięgu wzroku. Trzeba szykować się do kolokwium i wykładu, napisać rozprawę, „autoreferat”, spis prac, obejść recenzentów. Już wiadomo, że wypadnie przerwać przed ostatecznym wynikiem, uznać osiągnięcie za kolejny etap. Kolokwium, wykład, wotowanie, tytuł, kolacja, potwierdzenie z Pałacu Kultury.
Kolejna fala nienawiści do tematu wygasa. A może by jednak coś dalej? Może! Trzeba się jakoś utrzymać, ciągnąć administrację, pisać zamówienia i sprawozdania, sprostać propozycjom recenzji a to czyjegoś doktoratu, a to rozprawy habilitacyjnej, napisać rozdział do książki, odsiedzieć dziesiątek zebrań. Prężni ludzie są zapraszani na prodziekanów, sterta papieru rośnie, osiągnięć biurowych przybywa. Temat jest kontynuowany, ale trochę wolniej, najpierw zamiera na miesiące, potem na lata. Coraz ważniejsze jest wszystko inne, coraz mniej ważne to wymarzone. W końcu okazuje się, że ostatecznego osiągnięcia naukowego nie będzie wcale, ale mimo to zasługi rosną. „Proszę złożyć dokumenty, zaczniemy starania o profesurę”. Od początku: życiorys, autoreferat, spis pracy oddzielnie sprzed i po habilitacji, udział procentowy w każdej, czy praca została wdrożona, wykaz odznaczeń, nagród, ekspertów, specjalizantów, doktorantów. Mijają lata. Telefon: prosimy uaktualnić dane; telefon: jest nominacja. Marzenie o odkryciu zostało spowite w delię suto podbitą papierem. Od tego momentu on jest całkowitą dominantą. Papierowy gorset paraliżuje.
Każdy zabija to, co ukochał? Nieprawda, to ktoś, wielu ktosiów zabija coś komuś.
Chociaż nie zawsze. Jakaś racja jest i w oryginalnym stwierdzeniu Wilde’a. Czy pamiętają Państwo opowiadanie Wellsa „The pearl of love”? Znajduje się ono w „Brighter English” Eckersleya. Jakiś indyjski książę zakochał się w pięknej pani i ożenił z nią. Przez kilka lat, „jak nikt dotąd na świecie”, wielbił ją niegasnącym, zawsze świeżym uczuciem. Jej niespodziewana śmierć była straszliwym ciosem. Postanowił resztę życia poświęcić zmarłej, pochowanej w skromnym, kamiennym sarkofagu. Miejscowi architekci wystawili nad nim mauzoleum, niewielki budynek. Wydał się on księciu za mały, zbyt surowy, nieproporcjonalny. Zaprosił artystów z innych krajów, zza mórz. Nowy gmach, zbudowany z cegły i z kamienia, zachwycał proporcją, ale księciu wydał się zbyt prosty. „Trzeba mu barwy i rzeêby” osądził. Posypały się zamówienia, karawany wielbłądów zwoziły złotą folię i marmury najdelikatniejsze w kolorach i rysunku, sztukatorzy i rzeêbiarze prześcigali się kunsztem. Wokół założono ogród wiecznie zielony, odbicie budowli w wodzie wzmagało jej monumentalność. Książę przebywał na budowie bez przerwy, ustalał położenie każdego gzymsu, posągu, mozaiki, tu radził dobudować wykusz, tam balustradę. Zapamiętał się w tej pracy, zrósł z nią zupełnie. Z planu, proporcji, barw, kształtów wynikło dzieło idealne, dzieło doskonałe, dzieło budzące ogólny podziw, dzieło – szczytowe osiągnięcie ludzkiego intelektu. Tylko księciu coś zawadzało, coś było nie tak, długo nie zdawał sobie sprawy, co właściwie. Wreszcie zorientował się: wyrafinowaną harmonię psuł sarkofag zmarłej. „Zabierzcie go stąd” rozkazał krótko.