Zespół Münchausena polega na wywoływaniu u siebie zaburzeń pozorowanych (factitious disorders), których celem jest zwrócenie
na siebie uwagi, wywołanie podziwu i współczucia, kosztem wielkiego cierpienia, a nawet zgonu. Jego ryzyko dotyczy od 5 do 50 procent chorych osób.
Zespół Münchausena istnieje zapewne od dawna, ale po raz pierwszy opisał go Richard Asher w roku 1951, w czasopiśmie „Lancet”. Z uwagi na niecodzienność objawów, konfabulacji i włączenie w to szerokiego kręgu obserwatorów, Ashar nazwał tę chorobę zespołem Münchausena. Dlaczego? Literacka fikcja książki Rudolfa Erica Raspe „Niezwykłe przygody barona Münchausena” (1785) skojarzyła mu się z rzeczywistymi przypadkami przedziwnej choroby. Uznał ją za tak dziwną, jak owe przygody barona. I dostrzegł podobny mechanizm: wzbudzić podziw otoczenia. Za wszelką cenę.
DZIWNE PRZYPADKI
Należy podkreślić, że w zespole Münchausena celem nie jest uzyskanie korzyści materialnych lub innych, co odróżnia go od zwykłej symulacji („więziennej”, „wojskowej” lub „rentowej”). Zespół Münchausena mieści się w kategorii zaburzeń psychicznych, jednak sedno sprawy rozgrywa się na terenie tych specjalności, które zajmują się przypadkami ostrymi, głównie medycyny ratunkowej, chirurgii, interny, neurologii, dermatologii.
Wczesne rozpoznanie i „zdemaskowanie” zespołu Münchausena może uratować choremu życie, a medycynie zaoszczędzić kosztów i sytuacji stresowych. O zespole tym powinni wiedzieć lekarze wszystkich specjalności i mieć na uwadze, że chorzy często zmieniają miejsca, w których się leczą.
„MÓJ” PRZYPADEK
Rok 1965. I Klinika Chorób Wewnętrznych Akademii Medycznej w Warszawie, kierownik kliniki prof. Andrzej Biernacki, na którego polecenie organizuję grupę pneumonologiczną. Nie miałem komercyjnych ekstraktów alergenowych do testowania i odczulania, zrobiłem więc rzecz na owe czasy niesłychaną: uruchomiłem chałupniczą produkcję wyciągów z kurzu domowego i pleśni.
W Poradni Pneumonologicznej konsultowałem 19-letnią studentkę psychologii (H.K.), która powiedziała, że choruje na astmę, bierze dużą dawkę encortonu i – mimo tego – ma napady duszności. Wzbudziło to moje zdumienie. Osłuchałem pacjentkę
– nie było zmian w płucach. Śródskórny test z wyciągiem kurzu domowego – wynik dodatni. Podjąłem decyzję: odczulamy!
Pierwsze wstrzyknięcie 0,1 ml alergenu w rozcieńczeniu 1:10 000 (w prawe ramię). Po tygodniu chora zgłasza się z ropniem w miejscu wstrzyknięcia, więc przyjmujemy ją do kliniki. Pacjentką opiekował się zespół: Andrzej Śliwowski, mój kolega kursowy (szef), Andrzej Soszka, zwany dr Kildarem (w telewizji wszyscy oglądali wówczas serial z Richardem Chamberlainem „Doktor Kildare”), i ja. Był to wówczas „najładniejszy team” w klinice, co podkreślam, bo może to mieć znaczenie.
W trakcie sześciomiesięcznego pobytu w klinice obserwowano dziesięć głębokich ropni śródmięśniowych, z których hodowano gronkowce złociste. Pacjentka hektycznie gorączkowała i była leczona surowicą przeciwgronkowcową, sprowadzaną z Anglii (wówczas nie było jeszcze żadnych antybiotyków, które działałyby na gronkowce).
Dziewczyna wzbudzała ogromną troskę i zainteresowanie swoją chorobą. Po odprawie profesorowie Andrzej Biernacki i Tadeusz Orłowski (i często również profesor Jan Nielubowicz) przeprowadzali obchód na sali, w której leżała pacjentka. Ropnie były nacinane głównie przez doktora Tołłoczko (późniejszego rektora Akademii Medycznej).
ZDEMASKOWANIE
Rodzina pacjentki uważała, że wszystko zaczęło się od mojego wstrzyknięcia i groziła mi konsekwencjami. W czasie urlopu nad morzem codziennie biegałem do sąsiedniego miasteczka, w którym można było dostać „Życie Warszawy”, i studiowałem nekrologi.
Pacjentka miała stale nowe ropnie, leczenie nie pomagało, czuliśmy się bezradni. Poprosiliśmy więc o konsultację wybitnego dermatologa, panią doktor. Po obejrzeniu chorej stwierdziła: „To są samouszkodzenia.”. Konsternacja! „Wszystkie ropnie powstały w zasięgu prawej ręki i blizny, można je przykryć sukienką z krótkim rękawem”.
Pod nieobecność chorej przeszukaliśmy jej szafkę i znaleźliśmy kilka igieł do nakłuć lędźwiowych. Oczywiście, zabraliśmy je. Sprawa była jasna: przeniesienie materiału z ropnia w inne miejsce drogą głębokiego wkłucia. Dla dziewczyny zabranie igieł było jednoznaczne z jej zdemaskowaniem. Wypisaliśmy ją ze szpitala. Odchodząc, powiedziała nam: „Ale musicie przyznać, że byłam dzielna!”. Poinformowaliśmy o tym rodzinę, która nie przyjęła naszej wersji o samouszkodzeniach. Dziewczyna próbowała jeszcze tego samego dnia dostać się do innego szpitala, ale lekarze zadzwonili do nas, by zasięgnąć opinii. Krąg został przerwany. Dalsze losy tej chorej nie są mi znane.
Podobny przypadek (nawrotowe ropnie) u 18-letniej chorej opisał prof. Andrzej Szczeklik w swej książce „Kore”. Dziewczyna przez około pół roku była problemem dla ośmiu klinik, zanim wreszcie ją zdemaskowano.
vFAŁSZYWY GUZ
Młoda kobieta z powodu nagłych wzrostów ciśnienia tętniczego była przez 6–8 lat hospitalizowana w wielu ośrodkach kardiochirurgicznych, w tym jednym o szczególnie wysokim prestiżu. Objawom towarzyszył ogromny wzrost metabolitów katecholamin w surowicy i w moczu oraz zagrażająca życiu hipopotasemia. Wysunięto koncepcję guza chromochłonnego i wykonano szereg badań, w tym również inwazyjnych (koronarografia). Chora wielokrotnie znajdowała się w stanie zagrożenia życia. Była również leczona za granicą, gdzie wykonano jej jednostronną adrenalektomię, która okazała się bezskuteczna.
Pewnego dnia w szafce pacjentki znaleziono ampułki adrenaliny, które prawdopodobnie wstrzykiwała do drenu kroplówki. Była z zawodu pielęgniarką, miała do tego leku łatwy dostęp. Sprawa się wyjaśniła. Dalszy los chorej jest nieznany.
Mało pisze się o przypadkach zespołu Münchausena. Może wiąże się to z pewnym zażenowaniem, że tak długo pozwalaliśmy, ażeby nas – wykształconych i mądrych – wodzili za nos amatorzy w zakresie medycyny.
Nie jestem psychiatrą. Trudno mi powiedzieć, co się dzieje z chorymi, u których rozpoznano zespół Münchausena. Czy po rozpoznaniu kończą się ich problemy, czy też pojawiają inne? Może rozwijają oni inną wersję zespołu? Nie znam na te pytania odpowiedzi. Przypuszczam jednak, że chorzy omijają psychiatrów. Lekarz każdej specjalności powinien jednak pamiętać, że istnieje taka choroba, jak zespół Münchausena.