Czy reżyser zawsze musi być wierny wobec tekstu dramatu? Nie, wśród adaptacji zdarzają się zresztą prawdziwe perły. Ale nie można przekraczać granic dobrego smaku.
Profesor Andrzej Żurowski (teatrolog, dyrektor Instytutu Filologii Polskiej Akademii Pomorskiej w Słupsku) w sprawach wierności teatralnych adaptacji odsyła nieukontentowanych do Stanisława Wyspiańskiego, który w swoim szkicu o arcydramacie Szekspira wyrokował: „W Polsce zagadką Hamleta jest to, co jest w Polsce do myślenia”. Ten, bądź co bądź, nielichy autorytet już ponad sto lat temu uznał, że nie ma w teatrze wierności wobec litery tekstu. Liczy się jego duch.
Teatr w sądzie
A jednak nie wszyscy podzielają taki punkt widzenia. Przykładem jest precedensowy proces, który toczył się przed Sądem Okręgowym w Warszawie. Stroną pozywającą była tłumaczka Anna Szczerkowska i reprezentująca ją Agencja Teatralna BIS. Oskarżonym zaś – teatr jeleniogórski, gdzie wystawiono sztukę amerykańskiego autora, Adama Rappa, „Honor samuraja” w reżyserii Moniki Strzępki. Sąd podzielił zarzuty tłumaczki, która uznała wystawiony utwór za „świńską tragifarsę”, i nakazał granie sztuki w wersji dostarczonej przez tłumaczkę oraz wydrukowanie licznych przeprosin.
Przedstawienie było niszowe, niewielu widzów je widziało, a jeszcze mniej recenzentów, ale dzięki procesowi dowiedzieli się o nim wszyscy. Działania tłumaczki i sądu nabrały charakteru marketingowego – żadna agencja public relations nie mogłaby wymyślić lepszej promocji Moniki Strzępki na reżyserskim rynku.
Młoda artystka awansowała w hierarchii nowych twarzy i być może z tego powodu (lub także z tego) znalazła się wśród tzw. Siedmiu Wspaniałych młodego teatru, którym wrocławski „Notatnik Teatralny” poświęcił w lwiej części swój zeszyt.
Znane praktyki
Monika Strzępka, nasycając amerykański dramat lokalnymi realiami z okolic Jeleniej Góry, nie uczyniła nic zgoła nowego, jeśli o samej metodzie mowa. Nowe były realia, ale metoda stara, w Polsce praktykowana powszechnie od czasów Oświecenia, kiedy to sam książę Czartoryski zalecał nadawanie przekładom z literatur obcych lokalnego kolorytu. Bajecznie robił to Franciszek Zabłocki, dzięki swemu talentowi osiągając, jak twierdzą znawcy, lepsze wyniki od autorów tekstów oryginalnych. Pisarze Oświecenia nie byli pierwsi, wyprzedził ich Mikołaj Rej, który w swym „Żywocie Józefa” awansował tytułowego bohatera na Hetmana Faraonów, a kokietującą go Zefirę uczynił najwyraźniej nie tyle Egipcjanką, ile krakowską mieszczką. Taka praktyka ma tradycję przeogromną, by nie przywoływać niepoliczonych przykładów przeróbek z Szekspira.
Czy zatem nie ma o czym mówić? Każdy sobie „sterem, żeglarzem, okrętem” i robi z tekstem, co tylko dusza zapragnie? W swobodzie adaptacyjnej można jednak przekroczyć granice dobrego smaku. Nie da się, oczywiście, wyznaczyć precyzyjnie, gdzie mianowicie znajduje się owa granica, ale dekonstrukcja może wprawiać w zakłopotanie, zwłaszcza gdy przedmiotem ataku staje się dobry smak, a twórcy chodzi o jego zakwestionowanie.
Przekraczanie granic
Tak się stało niedawno w TR Warszawa, gdzie pojawiła się adaptacja „Portretu Doriana Graya” Oscara Wilde’a. „Portret”, uchodzący pod koniec XIX wieku za demonstrację dekadencji i postawy dandysa, został przerobiony na manifest wszystkich odszczepieńców, samobójców, destruktorów i wiecznie balujących artystów.
Michał Borczuch, zaliczany przez młodą krytykę również do grupy Siedmiu Wspaniałych, najwyraźniej rozkoszuje się brzydotą. Na scenie prezentuje cały repertuar zużytych przez tzw. brutalistów środków: znarkotyzowanie, zapijaczenie, wszechobecny, zimny seks, ruchy frykcyjne, męski striptiz, malowanie części ciała farbą, obraźliwe słowa. Wszystko po to, aby pokazać, jak dalece rozwala się tu ramy tradycyjnego teatru. Toteż reżyser, wychodząc do oklasków na premierze, prezentował się nienagannie, uśmiechnięty i zadowolony, pełen zachwytu, jaką to dał fimfę wszystkim mieszczuchom, jak doskonale bawił się kiczem. Szkoda, że była to tylko powtórka z rozrywki, dawniej zwana epigonizmem. Żaden to protest przeciw mieszczuchom, czy szczera do bólu spowiedź dziecięcia wieku. Raczej dobrze obrachowany produkt do epatowania widzów żądnych nowinek (nawet drugiej świeżości). Chór piewców już nazajutrz nazwał „kultowym” jego spektakl z siedmioma zakończeniami, grany niemrawo (wyjąwszy Piotra Łotockiego) i nieodparcie nudny. Taki kult, jacy piewcy.
Wśród adaptacji zdarzają się niekiedy perły. Dzieje się tak wówczas, gdy teksty klasyczne są inspiracją do własnych kompozycji, których autorki/autorzy, korzystając z pewnych elementów gotowych, budują nowe całości. Wcale nie musi być to twórczość pasożytnicza. Przeciwnie, często prowadzi do zaskakujących nowych interpretacji. Takie doświadczenia mają za sobą w tym sezonie dwie utalentowane reżyserki-scenografki-autorki – Agata Duda-Gracz („Otello” w Łodzi) i Antonina Grzegorzewska („Ifigenia” w Teatrze Narodowym). Idą własną drogą, każda swoją.