Jan Englert niedawno zaprezentował kilka spektakli teatrów narodowych z Rosji, Francji, Rumunii, Bułgarii, Austrii i Włoch. Spektakle Złożyły się na odpowiedź na pytanie: jaki powinien być Teatr Narodowy?
Choć byłem sceptycznie usposobiony do jeszcze jednego międzynarodowego festiwalu teatralnego w Warszawie, to po obejrzeniu go przyznaję, że pomysł był znakomity, a wykonanie przerosło wszelkie oczekiwania.
Dialog z tradycją
Podczas festiwalu mieliśmy przyjemność zobaczyć wiele spektakli: „Ożenek” Gogola z petersburskiego Teatru Aleksandryjskiego w reżyserii Walerija Fokina; „Wieczór Trzech Króli” Szekspira z Teatru Narodowego w Krajowej (Rumunia) w reżyserii Silviu Purcarete; „Podział południa” Paula Claudela z paryskiej Komedii Francuskiej w reżyserii Yves Beaunesne; molierowskiego „Don Juana” z Teatru Narodowego im. Iwana Wazowa (Bułgaria) w reżyserii Aleksandra Morfowa; „Kobietę diabła” Karla Schönherra z wiedeńskiego Burgtheater w reżyserii Martina Kušeja i „Trylogię letniskową” Goldoniego z Piccolo Teatro di Milano w reżyserii Toniego Servillo.
Już na pierwszy rzut oka widać, że teatry narodowe najchętniej sięgają po klasykę rodzimą lub europejską, ich misją jest prowadzenie dialogu z tradycją. Podkreślam: „dialogu”, bo nie ma to nic wspólnego z tzw. kultywowaniem i oddawaniem czci, tylko z poczuciem powinności stałego przewietrzania magazynów kulturalnych, w których spoczywają teksty i inscenizacje warte nowatorskiego potraktowania. Teatry narodowe szukają w dramatach wartości, po które warto sięgać i których nie wolno odrzucać, jeśli chce się zachować świadomość przynależności do wspólnoty.
Przegląd teatrów narodowych dowiódł, że tą wspólnotą jest Europa. W europejskości zawiera się swoisty gen przynależności kulturowej do wspólnej skali wartości, a nawet podobnych upodobań estetycznych (zmiennych w poszczególnych epokach, ale przecież nadal wspólnych).
Kolejną cechą prezentowanych spektakli był ich profesjonalizm. Rzecz wydawałoby się oczywista, ale nie dzisiaj, kiedy wokół tyle lichoty i produkcji drugiego gatunku. Nie znaczy to jednak, że wszystkie przedstawienia reprezentowały równie doskonały poziom. Dominowały spektakle Rosjan, Bułgarów i Włochów. W dużej mierze to kwestia repertuaru.
Byli przegrani…
Wygrali klasycy: Gogol, Molier, Goldoni (znacznie słabiej zaprezentował się Szekspir). Przegrali klasycy młodsi: Claudel i Schönherr. Pokazano ich sztuki kameralne, z minimalną obsadą. Trudno nimi wygrywać na dużej scenie. „Podziału południa” Claudela chyba nikt by nie uratował. Przedstawienie zostało przygotowane z godną podziwu starannością, pomysłową inscenizacją. Aktorzy robili, co mogli, aby uwiarygodnić zawiłą opowieść o przemytnikach uwikłanych w erotyczne uzależnienia, kończącą się nagłą konwersją bohatera postanawiającego odkupić grzechy w imię Chrystusa. Nawet katolicka (w większości) polska publiczność chłodno przyjęła tę mocno zideologizowaną i dętą historię.
W opowieści o „Kobiecie diable” uwagę przyciągały niezwykłe dekoracje: monumentalne konary zwalonych ściętych drzew, po których przemykali się, biegali, stąpali i skakali bohaterowie. Robiło to duże wrażenie, ale jednocześnie budziło lęk o aktorów, którzy musieli wykazać się niemałymi umiejętnościami akrobatycznymi. Największe wrażenie zrobił finałowy „taniec pelikana”, ostatnia scena symbolizująca katastrofę życiową bohaterów, w porywającym wykonaniu Brigid Minichmayr. Dodać trzeba, że ten końcowy taniec odbywał się na poziomie sceny, a nie na konarach. Było to bardzo sztuczne i dowiodło, że w teatrze najczęściej sztuczność zwycięża naturalność.
Nie zawsze jednak tak bywa, co pokazał „Wieczór Trzech Króli”. Silviu Purcarete, słynący z wielu niestandardowych inscenizacji, wykorzystał tekst komedii Szekspira do ukazania Rumunii po Caucescu, pogrążonej w brzydocie, pustce i zagubieniu. Na scenie postawił dziesiątki krasnali ogrodowych, przeszklone szafy biblioteczne bez książek, postaci zbrzydził, kolorowy dwór księcia poszarzył, wystroił dworzan w czarne, za długie płaszcze. Mimo czytelności intencji Szekspir na tym stracił – wieloznaczna komedia została sprowadzona do smętnego krajobrazu po katastrofie.
… i wielcy wygrani
Inni klasycy pokazali swoją młodzieńczą twarz. Fokin przeniósł Gogolowski „Ożenek” na lodowisko-arenę, przydając grze konkurentów charakter zawodów jazdy figurowej. Jego postaci to karykatury. W tym widowiskowym i zjadliwie satyrycznym spektaklu pojawia się jednak też przejmujący akcent – jeden z zalotników został przedstawiony jako niepełnosprawny.
Pełnym wigoru okazał się „Don Juan” – za sprawą inteligentnej inkrustacji widowiska elementami lokalnego folkloru i trafnie dozowanej charakterystyczności. Rozbudowana scena podwójnych zalotów Don Juana do dwóch wiejskich dziewczyn urosła do iście dionizyjskiego pokazu radości istnienia. Nie stało to w sprzeczności z dramatycznym finałem, zaznaczonym symbolicznie strugą piasku sypiącego się z niewidocznej klepsydry na skazanego przez Niebo zuchwałka.
Goldoni, pokazany na „deser”, to opowieść pastelowa, utrzymana w tonacji wyważonej, w której nie brakowało ostrzejszych kresek. Tak namalowany został przez reżysera i aktora w jednej sobie – Toniego Servillo – jego przewrotny Ferdinando, polujący na posag kochliwej wdowy.
W przedstawieniach teatrów narodowych nie było uwspółcześniania dramatów ani jaskrawo odstających od treści kostiumowych przebieranek. Artyści poszukiwali wspólnych tonów ze współczesnością w uniwersalnych sensach, a nie w zewnętrznych atrybutach. To także ważna wskazówka dla harcowników, obcesowo traktujących klasykę, czasem do celów niewiele mających wspólnego z jej przesłaniem.