Z dr. Krzysztofem Tothem, specjalistą medycyny nuklearnej rozmawia Justyna hofman-wiśniewska
Już jako kilkunastolatek łapał Pan życie w obiektyw i jest to Pana pasja do dziś. Dlaczego więc medycyna, a nie np. ASP?
Medycyna nuklearna posługuje się technikami obrazowymi, więc nie jest to tak bardzo dalekie. A fotografia? Mój tata, który też był lekarzem specjalistą medycyny nuklearnej, interesował się fotografowaniem. I mnie w to swoje hobby wciągnął. Mieliśmy nawet ciemnię fotograficzną.
W łazience?
Nie, w kuchni. W małym mieszkaniu ciemnia była problemem i potencjalnym źródłem konfliktów rodzinnych, zwłaszcza z mamą. Wieczorem kuchnia przestawała pełnić swoją rolę i stawała się ciemnią. Zarywaliśmy noce, żeby wywołać filmy, zrobić odbitki… Mama nie zawsze chciała to tolerować. Wielkim postępem było przeniesienie ciemni do kotłowni domu jednorodzinnego, w którym zamieszkaliśmy przed laty w Aninie.
Mówimy o tej fotografii i medycynie pół żartem, ale trochę to się ze sobą wiąże. Pewne doświadczenia zdobyte w ciemni fotograficznej, jeśli np. chodzi o sposób opracowania zdjęć, obróbki fotograficznej, umiejętności techniczne, kulturę techniczną, czyli żeby te zdjęcia były optymalnie wykadrowane i opracowane itd., to wszystko przydaje się w technikach obrazowych w medycynie.
Scyntygraficzny obraz rzepki w kolanie musi być elegancko wykadrowany?
Technicy uważają, że jestem bardzo pedantyczny, jeśli chodzi o wymogi dotyczące zdjęć medycznych na slajdach czy plakatach. Z tym kadrowaniem może nie przesadzajmy, ale zawsze bardzo mi zależało, żeby zdjęcia były dobre technicznie, czytelne i estetyczne. Dbałość o jakość techniczną obrazu w medycznych technikach obrazowania często przekłada się na wartość diagnostyczną badania, a więc pośrednio jest ważna dla pacjenta.
Wrócę znowu do pytania: dlaczego medycyna?
Trudne pytanie. Zawsze się zastanawiałem, dlaczego mój ojciec wybrał medycynę, a nie muzykę – swoją wielką pasję.
Dla mnie wybór kierunku studiów nie był łatwy. Najbardziej lubiłem polski i… matematykę, co utrudniało mi podjęcie decyzji. Stwierdziłem, że może wobec tego medycyna, w której jest dużo humanizmu oraz humanistyki, ale i nie tyle stricte matematyka, co logiczne myślenie. Medycyna to oczywiście również biologia, chemia czy fizyka – przecież w fizjologii przepływ krwi można „z grubsza” opisywać wzorami fizycznymi opisującymi przepływ prądu…
Może pewną rolę odegrał też dom? Mama – historyk sztuki; tata – lekarz. Nic dziwnego, że ciągnęło mnie w kierunku sztuki i medycyny.
Profesor Andrzej Szczeklik zawsze podkreśla, że sztuka i medycyna mają wspólne korzenie…
Sztuka leczenia… Tak, coś w tym jest bardzo słusznego. Nie miałem przeświadczenia, tak jak niektórzy moi koledzy wybierający medycynę, że mogę być tylko lekarzem. Miałem natomiast przekonanie, że po medycynie zawsze będę wykonywał pożyteczną pracę, zawsze będę potrzebny ludziom. I zawsze będę robił coś sensownego. A to jest dla mnie ważne. Tak bezpośredniego przełożenia wiedzy i umiejętności na praktykę nie ma chyba w żadnym innym zawodzie. Jest też jeszcze kwestia budowania czegoś. Zawsze mnie to pociągało. Zawsze chciałem tworzyć coś swojego i po swojemu, także w sensie dosłownym, budowlanym. To chyba odziedziczyłem po ojcu. Budował przyczepę campingową z wielkim namiotem dla całej rodziny, potem budował dom, tworzył Zakład Medycyny Nuklearnej w szpitalu na Szaserów, od podstaw Zakład Medycyny Nuklearnej w Centrum Zdrowia Dziecka, rozwijał go, walczył o nowoczesny sprzęt.
Ja też to mam. Zaczynałem od aktywnego udziału w budowaniu domu przez rodziców. Kolejnym wyzwaniem była rozbudowa domu dla mojej rodziny, urządzenie Pracowni Badań Scyntygraficznych na Alpejskiej, zrobienie fajnego miejsca wypoczynkowego z zaniedbanego siedliska na wsi. Największym, i chyba ostatnim w moim życiu, przedsięwzięciem, jest wybudowanie własnej przychodni – Nukleomed.
Myślę też o małej galerii, może fotografii…
Panie Doktorze, odejdźmy na chwilę od fotografii. Po co lekarzowi potrzebny jest humanizm?
Ha! W skrócie – żeby rozumiał ludzi i świat, w jakim żyje chory człowiek. Żeby go dostrzegał, był nań wrażliwy. Można to ujmować w kategoriach stricte artystycznych i na problem patrzeć przez pryzmat sztuki, chociaż jest to zbyt wąskie widzenie.
Ale niezależnie od tego, jaką przyjmiemy perspektywę i do jakich własnych doświadczeń sięgniemy, to zawsze jest to widzenie człowieka w specyficznym dlań kontekście. A fakt, że interesujemy się literaturą, malarstwem, muzyką itp., to nasze spojrzenie pogłębia. Oczywiście, można tu też wychodzić od podstawowych spraw etycznych.
Drugi aspekt tego problemu wiąże się z interdyscyplinarnością medycyny, która jest osadzona korzeniami w humanistyce, naukach ścisłych i biologicznych. Medycyna ogniskuje w sobie osiągnięcia, zdobycze myśli, techniki z bardzo wielu dziedzin wiedzy. Nie można jednak tracić z pola widzenia człowieka, bo nawet najdoskonalszy sprzęt nie wystarcza, jak np. w psychiatrii. Poza aparaturą, gamą dostępnych nowoczesnych leków, które zrewolucjonizowały możliwości terapeutyczne, najważniejszą rolę odgrywa bezpośredni kontakt pacjenta z lekarzem.
Oczywiście, wszystko w medycynie staramy się opierać na dowodach, ale jednak są ciągle sfery, w których nie wszystko da się poszufladkować.
Muszą być standardy, ale i ten obszar, w którym nie do końca one się mieszczą?
Oczywiście, chociaż bardziej stawiałbym tu na komplementarność niż alternatywę. Obszar, o którym mówimy, to bardzo duża sfera bezpośrednio wynikająca z aspektów humanistycznych. Chociażby sfera naszego kontaktu z pacjentem, jego sferą psychiczną, emocjonalną, także z jego rodziną. Ten sam wynik, nieraz bardzo dramatyczny, można powiedzieć tak, żeby choremu pomóc. Albo go nim dobić.
Jako specjalista medycyny nuklearnej rzadziej rozmawiam z pacjentem niż jego lekarz rodzinny, internista, itp. Ciężar rozmów spoczywa głównie na klinicystach, ale i nam zdarzają się trudne rozmowy, gdy pacjent dopytuje się o wynik badania: ma przerzuty czy nie. Czasem jestem pierwszą osobą, która te przerzuty widzi. I muszę o tym pacjentowi powiedzieć, zwłaszcza gdy nie wraca on do szpitala, a wynik trafia najpierw do lekarza kierującego. To zawsze jest bardzo trudne. Z jednej strony widzimy tę tragiczną prawdę, z drugiej musimy dać choremu nadzieję i motywację do walki. Nie wolno dawać złudnych nadziei, ale i nie wolno też tak podać tej informacji, że pacjent się załamie i zrezygnuje z dalszego leczenia. Z takim problemem styka się każdy lekarz.
Jako młody lekarz też Pan z tym problemem musiał się zmierzyć…
Oczywiście, i nie obyło się bez błędów. Pamiętam błąd popełniony, gdy byłem stażystą na oddziale od jakichś dwóch miesięcy. Miałem poczucie bardzo dużej odpowiedzialności, ale i świadomość, że po studiach nie jestem przygotowany do samodzielnej pracy. W szpitalu brakowało wtedy specjalistów i stażyści byli stawiani na linii frontu. Mieliśmy samodzielne dyżury. Rok stażowy jest dla mnie ciągle wspomnieniem mrożącym krew w żyłach.
Pan nie tylko kontynuuje linię lekarską w rodzinie Tothów, ale też poszedł w ślady ojca, wybierając tę samą dyscyplinę, czyli medycynę nuklearną. Co Panu przekazał profesor Toth?
Ojciec nie uczył mnie bezpośrednio medycyny nuklearnej – techniki czy interpretacji badań. W czasie, gdy ja stawiałem pierwsze kroki w medycynie nuklearnej, on zajmował się już organizacją pracy i zabezpieczeniem możliwości pracy tworzącemu się zespołowi. Wskazywał mi drogę, wprowadzał w „świat medycyny nuklearnej”. Miał życzliwość dla ludzi, a jednocześnie był bardzo powściągliwy. Starał się nikogo nie urazić, nikogo nie skrzywdzić, łagodził konflikty. I chyba bardziej zapadł we mnie ten jego ogólny rys stosunku do ludzi niż konkretne rady i porady doświadczonego lekarza.
W Pana domu rodzinnym królowała muzyka, literatura, dyskutowano o sztuce, filozofii. Pamiętam, gdy żył jeszcze
mój mąż, rozmowy z profesorem Tothem…
Oczywiście, miało to istotne znaczenie. Literatura daje pewne wzory, buduje świat wartości, daje wrażliwość na piękno języka, stylu. A przede wszystkim można czerpać z niej wiedzę o ludziach, życiu, świecie. Nie wszystkie doświadczenia trzeba przeżyć osobiście, a z literatury można się dowiedzieć o wielu rzeczach dotyczących ludzkiej natury. To niesłychanie cenne. Można poznać też wręcz ekstremalnie negatywne sfery życia, z którymi przecież nie mamy styczności. I obyśmy nie mieli, bo wbrew porzekadłu o najlepszym uczeniu się na własnych błędach, pewnych błędów lepiej nigdy nie popełniać!
Wiedza o ciemnych stronach ludzkiej natury?
Tak, ta wiedza też jest potrzebna, by poznać człowieka.
Dziękuję za rozmowę.
Fotografie autorstwa dr. K. Totha