Wydawałoby się, że to już czas dawno rozliczony, ale teatr zawsze ma rację: skoro coraz wyraźniej słychać echa wojny,
to znaczy, że rachunek nie został jeszcze spłacony. Teraz bierze się za to trzecie pokolenie, które wojny nie zna nawet z opowiadań rodziców.
Temat holocaustu – wciąż krwawiącej rany na sumieniu Europy i świata – obecny był w teatrze od lat. Wystarczy przypomnieć niegdysiejsze adaptacje książki Hanny Krall „Zdążyć przed Panem Bogiem”, wywiadu rzeki z Markiem Edelmanem – jednym z przywódców powstania w warszawskim getcie, w nieistniejącym już Teatrze Popularnym na Pradze, w reżyserii Kazimierza Dejmka (1980), czy telewizyjną adaptację powieści „Początek” Andrzeja Szczypiorskiego z udziałem Krystyny Jandy (2003).
Powroty Warlikowskiego
Konsekwentnie do holocaustu, niemal z obsesyjną siłą, powraca Krzysztof Warlikowski. Zaczęło się od Szekspirowskiej „Burzy” (2003) wystawionej w warszawskim Teatrze Rozmaitości, w którą reżyser wpisał echa mordu w Jedwabnem. Wtedy właśnie toczyła się zażarta dyskusja wokół tej nierozliczonej zbrodni. Jeszcze silniej i bez maski podjął ten temat w „Dybuku” (2003). Połączył tu wątki klasycznego już utworu Szymona An-skiego z motywami zaczerpniętymi opowiadania Hanny Krall. Na początku jest jak u An-skiego: młodych zakochanych rozdzielają rodziny; Chanach (Andrzej Chyra) umiera z miłości, a jego duch wstępuje w Leę (Magdalena Cielecka). To właśnie tytułowy dybuk, który ujawnia się w trzeciej części widowiska, towarzysząc Adamowi S. (także granemu przez Chyrę), Żydowi z pokolenia, które nie doświadczyło wojny. W nim zamieszkuje duch zamordowanego w warszawskim getcie brata, który nie pozwala zapomnieć.
Warlikowski dba o konkret i wiarygodność, ale jednocześnie unika łatwej rodzajowości – na koniec pozostaje w przedstawieniu tylko pusta przestrzeń. I pamięć.
Duch niespokojny
Przedstawienie Warlikowskiego było tak sugestywne, że stało się inspiracją do jednego z najlepszych w ostatnich latach debiutu dramaturgicznego. „Przylgnięcie” Piotra Rowickiego, zrealizowane w Laboratorium Dramatu (2008), to opowieść o człowieku, w którym zamieszkał dybuk, a więc duch niespokojny, szukający ukojenia. A że na swego gospodarza obrał sobie złodzieja niestroniącego od przemocy, tym bardziej zaskakująca jest przemiana, jakiej doznaje bohater. Złodziej samochodów – Pyton – chce awansować na biznesmena, a wszystko dlatego, że się żeni, i jego dzieci nie powinny wstydzić się ojca. I tu pojawiają się kłopoty, bo nagle coś zaczyna w nim płakać. Obezwładnia go to, ośmiesza wobec kumpli i niweczy w oczach narzeczonej. Szuka porady u doktora i księdza. Wreszcie dociera do prawdy: dybuk, który zamieszkał w jego ciele, to żywcem zakopana podczas wojny żydowska dziewczynka. „Dobrzy ludzie” pozbyli się w ten sposób groźnego kłopotu, a teraz przeszłość wystawia rachunek.
Literackie pożyczki
Do tych rachunków raz jeszcze powraca Warlikowski w swym najnowszym przedstawieniu: „(A)polonia”. Próbuje tu skonfrontować wątki z antycznej „Orestei” Ajschylosa, „Alkestis” Eurypidesa z reportażem Hanny Krall, którego dzielna bohaterka Apolonia Marczyńska poświęciła życie, ratując żydowskie dzieci od zagłady podczas wojny. Wiele w tym spektaklu jeszcze innych literackich pożyczek, może za dużo jak na jeden spektakl, bo jeszcze z Rabindranatha Tagore, Jonathana Littela i Coetzeego. Osią główną przedstawienia jest konfrontacja postaw kobiet poświęcających swoje życie dla innych: Ifigenii oddającej życie dla dobra Greków podążających na bój z Troją, Alkestis gotowej umrzeć zamiast swego męża oraz Apolonii, która umiera, bo ratowała żydowskie dzieci. Zamiar niezwykły, miejscami zawiły, ale w intencji czysty: trzeba uporać się z widmami zbrodni przeszłości i okazać skruchę.
Do okazania skruchy, a może przede wszystkim zrozumienia, zachęcali twórcy międzynarodowego przedstawienia „Bat Yam – Tykocin”, a właściwie dyptyku, bo powstały dwa spektakle – w Tel Awiwie i we Wrocławiu. Ten pierwszy w teatrze Habima reżyserował Michał Zadara, drugi – izraelska reżyserka młodego pokolenia Yael Ronen we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Oba były dojrzałą próbą przezwyciężenia narosłej nieufności i nieuleczonych ran z przeszłości.
Dramaty (nie)pamięci
Inne bolesne strony przeszłości pokazał Jan Klata w „Transferze” (2006), polsko-niemieckim spektaklu z udziałem przesiedleńców, którzy musieli zmienić swoje adresy po drugiej wojnie światowej. Chodziło zarówno o przesiedleńców przybyłych do Wrocławia z Kresów Wschodnich, jak i o tych, którzy opuścili Wrocław i przenieśli się do Niemiec. Okazało się, że można o tym trudnym problemie rozmawiać zwyczajnie, co nie znaczy że bez emocji.
W tym samym kręgu znalazła się sztuka „Trash story” Magdaleny Fertacz, wystawiana na deskach warszawskiego Teatru Ateneum (2008). Autorka nazwała swój dramat „sztuką (nie)pamięci”. Oto bowiem wyparta ze zbiorowej pamięci przeszłość poniemieckiego domostwa na Ziemiach Odzyskanych, w którym mieszkali kiedyś ludzie, domaga się ożywienia. Dom zamieszkiwały dwie kobiety: zbolała matka i wdowa po zaginionym żołnierzu, który utopił się przed powrotem na misję w Iraku. Pomiędzy nimi krąży odpychany drugi, młodszy syn. Najważniejsza jednak jest Urszulka, zjawa dziewczynki, która zginęła przed wkroczeniem „ruskich”, pchnięta do samobójstwa przez matkę. Krąży między żywymi i podstawia im lustra pamięci, komunikuje z rozmaitymi wersjami cierpienia, tęsknoty, porządkowania losu.
Powrót do czasów wojny nie gwarantuje jednak sukcesu, o czym świadczy dramat Przemysława Wojcieszka „Była już taka miłość, ale nie ma pewności, że to była nasza” (2008), wystawiony w legnickim teatrze. Mniejsza już o pretensjonalny tytuł, nie sposób jednak pojąć, dlaczego autor, aby opowiedzieć historię młodego Niemca, który postanawia zdezerterować, używa martwego języka Marii Konopnickiej. Sentymentalny patos leje się cysternami ze sceny. To przykład przyłączenia się autora do modnego tematu. Ale z wojną nie ma żartów. Żadne szlachetne intencje nie zapobiegną klapie.