Pojawiła się na świecie świńska grypa. Najpierw była ptasia, ta wędrowała w powietrzu razem z dzikim drobiem, pustosząc po drodze kurniki pełne kurek niosek, nieopierzonych kogucików i bezpłciowych kurcząt.
Roznosiła obawy, że każde kichnięcie w naszą stronę spowoduje spustoszenie wśród zdrowej i przerażonej ludności. Globalne społeczeństwo natychmiast przerzuciło się na wieprzowinę i wołowinę, odwracając się ze wstrętem od kurczaków z grilla, którego dostaliśmy od byłego premiera Jarosława Kaczyńskiego, i jego umiejętnościom w obracaniu na rożnie wszystkiego, co popadnie.
Po ptasiej grypie została w głowie pamięć, że Władimir Żyrinowski chciał, prawdopodobnie po pijaku, strzelać do wszystkiego, co wówczas przelatywało nad Rosją, łącznie z wicepremierem Lepperem, który wędrował tym szlakiem do Chin. W Toruniu postawiono pomnik poświęcony cichym bohaterom tej infekcji, czyli poległym albo pozostałym przy życiu ptakom – w tym prawie świętym mieście. Nie pamiętam, kto miał stanąć na pomniku pamięci dzieci niepoczętych, który kombinowano zainstalować gdzieś w centrum Polski: czy miał to być plemnik, jajnik, czy ginekolog.
Teraz pojawiła się grypa świńska, która spowodowała panikę przede wszystkim u dziennikarzy i producentów lekarstw. U dziennikarzy, bo ci nareszcie mogli przestraszyć nas czymś bardziej porażającym niż głupawym problemem, kto jest ważniejszy w drzwiach rządowego samolotu: druga głowa państwa czy catering złożony z pięciuset „małpek”. U producentów szczepionek, bo ci nie wiedzieli, ile zdążą ich sprzedać, zanim ludzie zorientują się, że jest to grypa taka, jak i każda inna: nieleczona może zaszkodzić.
Po tej świńskiej zostaną w mojej pamięci kolejne dwa wspomnienia. Pierwsze takie, że w Arabii Saudyjskiej albo Jordanii, jedyną świnię, jaką mieli, odizolowano od ludzi, żeby się od nich nie zaraziła. Drugie u nas: wstrząsająca wizyta pani minister zdrowia u chorej, która po tej wizycie doszła już do siebie, jak i po tej H1N1, czy jak to się tam uczenie nazywa. Obecność pani minister i słowa otuchy wypowiedziane przez nią do pacjentki przypomniały mi taki dowcip, jak to osiemdziesięcioletni pan o laseczce przyszedł do dermatologa i ten go pyta:
– Co pana tu sprowadza?
Na to dziadek:
– Złapałem trypelka.
Na to lekarz:
– No toś pan zuch.