Jeden z najlepszych polskich sportowców, przez kibiców noszony na rękach. Na 2400 pojedynków przegrał może 40. Kiedyś zapaśnik, dziś człowiek sukcesu, biznesmen, prezenter, konferansjer. Andrzej Supron od kilku lat pomaga chorym na stwardnienie rozsiane (SM).
Jak to się stało, że najlepszy polski zapaśnik wspiera chorych na SM? Osoby medialne czasem w ten sposób poprawiają sobie wizerunek, ale u pana widać zaangażowanie…
O to, żebym pomagał chorym na stwardnienie rozsiane, zwróciła się do mnie osoba, która uprawiała moją dyscyplinę sportu, i zachorowała na SM. Potrafię sobie wyobrazić, co czuje ktoś, kto był sportowcem i nagle pewne rzeczy stają się dla niego nieosiągalne. Przy tej chorobie człowiek nie jest niczemu winien. SM nie pojawia się z powodu jakiegoś zaniedbania. Młody, wysportowany zdrowy człowiek nagle staje się cieniem swego poprzedniego życia. Ciało nie jest w stanie wykonać tego, co chciałaby głowa.
Arkadiusz Pisarkiewicz, mistrz Polski w karate, zachorował na stwardnienie rozsiane, a po dwóch latach odebrano mu możliwość leczenia lekami biologicznymi. W efekcie dziś nie jest w stanie samodzielnie wstać z łóżka.
Przeraża mnie, że leczenie tej choroby w naszym kraju jest złe. Nie do pomyślenia jest dla mnie to, że daje się komuś szansę na leczenie przez kilka lat, a potem to leczenie zabiera. I nadzieję na wyzdrowienie…
Zastanawia się pan, co by było, gdyby ta choroba dotknęła pana?
Jestem osobą bardzo aktywną: zawodowo i fizycznie. Gdybym nie mógł robić tego, co robię, to byłoby to dla mnie nieszczęście. To tak, jakby ktoś był w więzieniu: nie może spotkać się z przyjaciółmi, bo jest ubezwłasnowolniony. Tu takim więzieniem jest choroba: więzi organizm. Na pewno, gdybym zachorował, podnosiłbym krzyk w tej sprawie. Trzeba uświadomić wszystkim, że każdego z nas może to spotkać.
Niby zdajemy sobie z tego sprawę, ale oglądamy to wszystko, jak film, jak coś, co dzieje się poza nami. A trzeba wytworzyć taką świadomość, jak pani mnie zapytała: „Co byś zrobił, gdyby to ciebie dotknęło”. Trzeba walczyć o dobre leczenie, bo nigdy nie wiadomo, czy taka sytuacja nas nie dotknie.
W przypadku stwardnienia rozsianego, jeśli wprowadzi się odpowiednie leczenie – i to od samego początku – to ludzie mogą normalnie żyć. Możemy im pomóc i warto to robić, bo pieniądze, które wydamy na leczenie, oddadzą, bo będą normalnie pracować, płacić podatki, ZUS.
Osoby chore, które tracą sprawność fizyczną, często są postrzegane przez innych jak ludzie drugiej kategorii…
Taka jest ludzka mentalność. Gdy nie jesteśmy w stanie od kogoś czegokolwiek uzyskać, traktujemy go jako mało wartościowego. To błędne myślenie. Osoby chore są przyjaźnie nastawione do innych, otwarte, serdeczne, nabierają pokory do życia. Łakną szczęścia, które jeszcze może ich spotkać. Owszem, bywają też momenty, kiedy są rozgoryczone, bo natrafiają na mur, przez który nie mogą się przebić.
Powiedział pan, że jest osobą wrażliwą. Skąd w takim razie zapasy? To sport dla wrażliwych?
Mam duszę artysty, lubię śpiewać, jestem umuzykalniony. Być może, gdybym miał inne warunki, poszedłbym w kierunku muzycznym. Pewnie wtedy byłbym bardziej wątły, może bardziej wrażliwy. Ale miałem starszego brata i – jak to w rodzeństwie – zawsze były kłótnie… Pewnie na to wszystko miała wpływ sytuacja rodzinna: ojciec był zajęty, mama też. Można powiedzieć, że z bratem wychowywaliśmy się na ulicy. Cały czas była też rywalizacja między rówieśnikami. A ja w złości zawsze mówiłem sobie, że odgryzę się im i bratu… Gdy miałem 11 lat, dowiedziałem się, że część kolegów ćwiczy zapasy. Nie mogłem być gorszy. Okazało się, że mam świetne predyspozycje, jestem zwinny, gibki, mam dobrą wydolność organizmu. Bardzo szybko zacząłem zdobywać medale. Doszedł aspekt wewnętrznej dumy, szacunku ludzkiego…
Wtedy sport był też oknem na świat. Sportowiec mógł wszędzie pojechać.
Mam duszę wojownika, lubię rywalizować. Ale jak oglądam wzruszający film, to łzy mi lecą i nie wstydzę się ich. To cudowne,
gdy człowiek potrafi się zakochać i może płakać z tęsknoty, z miłości. Biedni są ci, którzy tego nie przeżyli…
Do zapasów trzeba siły. Czy tylko?
Siła jest jednym z elementów. Ważnym, bo trzeba pokonać siłę przeciwnika, ale równie ważna jest technika. Siły mi nigdy nie brakowało, ale byłem zawodnikiem technicznym. Nie na darmo przyznano mi tytuł najlepszego technika w Europie…
A także tytuł Profesora…
Tak, później „Profesora zapasów”. Między innymi dlatego, że potrafiłem wszystkie walki wygrać przed czasem. W slangu sportowym to się nazywa takie cwaniactwo na macie. Potrafiłem przewidzieć, co zawodnik chce zrobić, co trener mu podpowiada, co robi sędzia…
Pana największy sportowy sukces?
Medale na mistrzostwach świata, olimpiadzie… Cudowny był moment, gdy wróciłem z mistrzostw Europy, a kibice czekali na mnie na Dworcu Gdańskim i zanieśli mnie na Powiśle na rękach! Ani razu nie dotknąłem stopy ziemią! Zawsze najbardziej cieszyły mnie te osiągnięcia, kiedy jeszcze na mnie nie liczono i te, kiedy już na mnie nie liczono. Przyjeżdżałem na zawody, a wszyscy myśleli, że jestem… trenerem! Mówiłem: „Trenerem… zobaczysz, na macie”. I wygrywałem! Pamiętam też te niezwykłe momenty, gdy stałem na podium i słyszałem hymn narodowy. Dopiero wtedy człowiek zdaje sobie sprawę, że reprezentuje swój kraj,
i jest z tego bardzo dumny. Wielokrotnie proponowano mi, żebym został za granicą, dawano mi pracę, mieszkanie. Ale nigdy nie wyobrażałam sobie życia gdzie indziej. Czasami jest lepiej, czasami gorzej, ale człowiek, jak pies, przyzwyczaja się do swoich najbliższych, chce żyć wśród swoich…
Po skończeniu kariery też się panu udało…
Przeszedłem do normalnego życia, stworzyłem swoją sieć fitness klubów. Znam się na tym, mogę swoim nazwiskiem uwiarygodnić profesjonalizm tych miejsc. Pracuję z młodymi, młodo się czuję. I nie muszę od nikogo pożyczać pieniędzy. Ze mnie jest taka niespokojna dusza. Nadal jestem aktywny fizycznie, gram w tenisa, udzielam się medialnie, grałem w filmach, wypromowałem zapasy zawodowe, zapasy kobiet w oleju i błocie… Mam bardzo ciekawe życie, jestem szczęśliwy, bo robię to, co lubię i jeszcze mi za to płacą. Albo jeśli mi za to nie płacą, to mam ludzką wdzięczność. Uważam się za szczęściarza. W życiu
mi się powiodło, i to dwa razy: gdy byłem sportowcem, i potem, gdy przeszedłem do normalnego życia i potrafiłem się w nim odnaleźć. Może dlatego, że wiem, co to jest szczęście, jestem gotowy się nim dzielić.