Z insuliną w plecaku

Z insuliną w plecaku


Ilona Kwarta od 13 lat ma cukrzycę typu 1. To dzięki chorobie, a może jej na przekór, zdobywa najwyższe szczyty. Widziała wschód słońca na Kilimandżaro, lodowce w Andach, Alpach i na Alasce.

Cukrzycę typu 1 zdiagnozowano u pani w wieku 27 lat. To był szok?
Tak. Cukrzyca była dla mnie enigmatycznym pojęciem, nieodnoszącym się do młodych, aktywnych osób. Miałam jednak typowe objawy, chociaż wtedy nie byłam tego świadoma: ciągle chciało mi się pić, byłam senna, zmęczona, zeszczuplałam, pogorszył mi się wzrok. Objawy przypisywałam zmęczeniu, upałom. Był czerwiec, gorąco, a ja niedawno rozpoczęłam pracę. To Przemek, mój mąż, zasugerował, że mogę mieć cukrzycę. Zadzwonił do lekarza, a ten skierował mnie na badanie poziomu cukru we krwi. Okazał się on tak wysoki, że już następnego dnia znalazłam się w szpitalu z diagnozą cukrzycy typu 1.

Zaczęła pani chodzić po górach po zdiagnozowaniu cukrzycy?
Zawsze byłam aktywną osobą, skończyłam turystykę na AWF, podróżowanie było moją pasją. Zawsze lubiłam góry – Tatry, Beskidy. Jednak gdy zachorowałam na cukrzycę, pomyślałam, że na złość chorobie będę stawiała sobie coraz trudniejsze górskie wyzwania.

I stąd pomysł zdobycia Kilimandżaro?
Przeczytałam artykuł opisujący przepiękny wschód słońca na Kilimandżaro. Wtedy zrodziło się marzenie, by zdobyć ten szczyt. Powiedziałam o tym Przemkowi (to mój mąż), który uznał, że pomysł jest trudny do realizacji ze względów finansowych. Jednak to nas nie zniechęciło. Mąż wpadł na pomysł znalezienia kogoś, kto nam pomoże. Zwróciliśmy się do firm produkujących leki na cukrzycę. Dwie z nich pozytywnie odniosły się do naszego projektu i… udało się.

Wejście na wysokość prawie 6 tys. metrów nie było dla cukrzyka zbyt trudne?
Było trudne. Podczas podchodzenia na taką wysokość każdego dotyka choroba wysokościowa. Miałam wiele momentów załamania, chciałam zawrócić, przeklinałam tę górę i mówiłam, że już nigdy więcej nie będę się wspinała tak wysoko. Ale gdy tylko zeszłam, poczułam się lepiej i ustąpiły objawy choroby wysokościowej, miałam ogromną satysfakcję, że tak trudne zadanie, jakim było dla mnie zdobycie tej góry, powiodło się.

Wymarzony wschód słońca jest inny niż w Polsce?
Tak! To jest niesamowite – z jednej strony widać lodowiec, a poniżej chmury wyglądające jak morze. A to wszystko w świetle wschodzącego słońca. Ten widok wynagrodził mi wszelkie trudy. Spowodował, że obydwoje z mężem (na wszystkie wyprawy wyjeżdżamy razem) nabraliśmy jeszcze większego apetytu na kolejne góry.

Rok później weszliśmy na Mont Blanc. Nie było to dla mnie łatwe. Część drogi idzie się po lodowcu, trzeba być związanym linami, podporządkować się grupie (było nas ośmioro). Każdy ma inne tempo – ja idę wolno, są momenty, kiedy czuję się gorzej i muszę zmierzyć poziom cukru we krwi. Świadomość, że przeze mnie ktoś musi iść wolniej, nie była dla mnie komfortowa.

Po Mont Blanc był najwyższy szczyt obu Ameryk – Aconcagua. Weszła tam pani z pompą insulinową!
Mieliśmy sporo przygód. Pierwszą już na początku: Argentyna słynie z kradzieży i nas również to nie ominęło. Jechaliśmy autobusem z Mendozy pod bramę Parku Narodowego Aconcagua, skąd wyrusza się na szczyt. Przy jakimś zamieszaniu „zaginął” jeden z plecaków, w którym były nasze śpiwory, kurtka, spodnie do wspinaczki, kuchenka gazowa, kijki trekkingowe i wiele innych rzeczy niezbędnych podczas wyprawy. Byliśmy zdruzgotani, musieliśmy jednak jakoś się zorganizować. Jeden śpiwór kupiliśmy, drugi pożyczyliśmy, podobnie jak spodnie. Wyruszyliśmy dalej z nadzieją, że spotkamy życzliwych ludzi, którzy nam pomogą. I rzeczywiście tak się stało! Ktoś dał nam kijki trekkingowe, a grupa Chorwatów spotkana w bazie pod Aconcaguą pożyczyła nam spodnie, kurtkę i rękawiczki. Uwierzyli, że wszystko im zwrócimy. Wymieniliśmy się tylko mailami. Po powrocie do Polski odesłaliśmy im rzeczy. Mieli do nas niesamowite zaufanie, a my nie mogliśmy go zawieść. Piękno chodzenia po górach polega m.in. na tym, że spotyka się niezwykłych ludzi.

Aconcagua to prawie 7 tys. metrów. Na takiej wysokości nawet zdrowa osoba może mieć trudności. A co dopiero diabetyk…
Zdobycie Aconcagui wymagało ogromnego wysiłku. Miałam tam niebezpieczną sytuację. Była to pierwsza góra, na którą wspinałam się z pompą insulinową. Pompa jest sprawdzona laboratoryjnie do wysokości 3 tys. m. n.p.m. Nie wiem, czy na większej wysokości zawiodła ona, czy to ja popełniłam jakiś błąd, w każdym razie w pewnym momencie poziom cukru podniósł mi się aż do 400 mg/dl. Taki stan może doprowadzić do kwasicy ketonowej i zatrucia organizmu. Normalnie przy tak wysokim poziomie cukru lekarze skierowaliby mnie do szpitala i podłączyli kroplówkę! W górach musieliśmy jednak poradzić sobie sami – nie było innej możliwości. Na jeden dzień zrezygnowaliśmy ze wspinania, a ja cały czas zbijałam cukier. Udało nam się pewnie dlatego, że dobrze znam swój organizm i wiem, co w takiej sytuacji robić.

W drodze na szczyt mieliśmy jeszcze inną niesamowitą przygodę. Często odcinki pomiędzy obozami pokonujemy sami, we dwójkę z mężem. W skupieniu pokonywaliśmy wysokość, mąż słuchał mp3 z muzyką – często tak robimy, by dodać sobie energii. Ja szłam przed nim. W pewnym momencie spojrzałam w górę i zobaczyłam olbrzymi kamień, który toczył się w dół prosto na nas! Nigdy nie słyszałam, by z Aconcagui spadały kamienie. Być może słońce roztopiło zmrożone głazy i któryś z nich się obsunął. Zdążyłam tylko krzyknąć: „Przemek, uważaj!”. On uskoczył w jedną stronę, ja w drugą, a ten ogromny kamień przeleciał między nami. Chwila nieuwagi czy błędna decyzja i mogłoby nas nie być…

Przy schodzeniu ze szczytu uświadomiliśmy sobie, że nie pamiętamy, że tak właśnie wyglądał ostatni odcinek naszej wspinaczki. Wynikało to z bardzo dużego niedotlenienia mózgu spowodowanego rozrzedzeniem powietrza. Góra ta jest wysoka i wymaga bardzo ostrożnej aklimatyzacji. Mniej niż 50 proc. wspinaczy osiąga szczyt.

W tym samym roku co Aconcagua był jeszcze Elbrus – najwyższa góra Europy i Kaukazu. To nie szaleństwo?
Aconcagua była w lutym, a mnie… szkoda było wakacji, chciałam jeszcze gdzieś wyjechać. To nie była bardzo droga wyprawa, ponieważ zdecydowaliśmy się jechać pociągiem (podróż trwa dwa dni), a sam pobyt w Rosji też nie jest tak drogi. Zebrała się ośmioosobowa grupa – skrzyknęliśmy się przez internet, a poznaliśmy w Warszawie na godzinę przed odjazdem pociągu. To były przesympatyczne osoby. Jednak zdobycie szczytu nie było łatwe. Na atak szczytowy wyruszyliśmy z miejsca, z którego mieliśmy jeszcze siedem-dziewięć godzin drogi. Pogoda była zła, wiał silny wiatr, zacinał śnieg. Szłam dwa-trzy metry za Przemkiem, a prawie nie widziałam jego śladów. Po dziewięciu godzinach marszu, gdy mijająca nas grupa powiedziała, że do szczytu jest jeszcze pół godziny, a za nimi już nikt nie idzie, obleciał mnie strach. Bałam się, że nie będzie tam już widać żadnych śladów i zgubimy się. Powiedziałam Przemkowi, że wolałabym zejść. Nie protestował. I to była najtrafniejsza decyzja. W górach nie wolno ryzykować. Gdy wróciliśmy do obozu, byłam przeszczęśliwa. Nazajutrz pogoda poprawiła się, a my postanowiliśmy podejść z namiotem wyżej na nocleg, by następnego dnia zaatakować szczyt z większej wysokości. Udało się! Zdobyliśmy Elbrus przy pięknej pogodzie, mieliśmy cudowne widoki.

Wiele osób ginie w górach, ponieważ trudno im zrezygnować ze zdobycia szczytu, gdy jest on już tak blisko. Zdarzyło się wam poddać i nie wejść?
Tak. W 2009 roku wyruszyliśmy na McKinley na Alasce. Niesamowita przygoda – na początku leci się małym samolotem, który ląduje na lodowcu. Stamtąd zaczyna się wspinaczka. Byliśmy z mężem zdani sami na siebie. Pogoda nam dopisywała, jednak gdy dotarliśmy do miejsca, z którego zaczyna się atakować szczyt (to obóz na wysokości 5300 m n.p.m.), zmieniła się. Wiał wiatr, padał śnieg – przez osiem dni pogoda nie pozwoliła ani iść pod górę, ani zejść. Po kilku dniach pobytu na tej wysokości człowiek jest tak zmęczony, że nie ma szans na dalszą wspinaczkę. Zresztą po tylu dniach opadów śniegu trzeba by przecierać szlak, a na to byliśmy za słabi. Zresztą nie tylko my – przez cztery dni była z nami w obozie grupa goprowców z Polski, którzy czekali na poprawę pogody, ale też zrezygnowali.

Gdy schodziliśmy, pogoda nadal była zła, a widoczność tak słaba, że nie było widać tyczek z chorągiewkami znaczącymi trasę. Trzeba było bardzo uważać, by nie zboczyć i nie spaść w lodową szczelinę. Miałam na butach raki, ale z powodu ogromnej ilości śniegu straciły przyczepność. W pewnym momencie poślizgnęłam się, przewróciłam i zaczęłam staczać w dół. Uratowałam się dzięki temu, że przed wyprawą na McKinley byliśmy na szkoleniu, podczas którego nauczyłam się, jak radzić sobie w takich sytuacjach, jak wbić czekan i zahamować.

Pomimo niebezpiecznych chwil, w góry chce się wracać. A wyprawę na Alaskę, chociaż nie zdobyliśmy McKinley, uważam za udaną. I chciałabym jeszcze raz tam pojechać…

Jakie macie dalsze plany? Chcecie zdobyć Koronę Ziemi?
Marzy się nam Piramida Carstensz – to najwyższa góra Australii i Oceanii – a będąc tam, można jeszcze zdobyć Górę Kościuszki, czyli najwyższy szczyt Australii. Mount Everest wcale mnie nie pociąga – to zbyt duże ryzyko, strefa śmierci. A my nie chcemy „zaliczać” gór. Wybieramy je tak, by ryzyko było jak najmniejsze. Planujemy wyprawę w Himalaje, tylko te niższe – myślimy o Ladakh w północnych Indiach.

Jak przygotowuje się pani do wypraw?
Zaczynam intensywniej biegać, pływać. A na wyprawę zawsze zabieram kilka glukometrów, do każdego zapasowe baterie, dwa razy więcej insuliny i pasków do mierzenia poziomu cukru niż jest to potrzebne. Część jest w moim bagażu, a część w męża, na wypadek kradzieży lub zaginięcia plecaka. Kiedyś nawet pożyczyliśmy zapasową pompę insulinową! Oczywiście to wszystko waży i zajmuje sporo miejsca, ale dzięki temu czuję się bezpieczniej.

Obydwoje dużo wiemy na temat cukrzycy. Ja dobrze znam swój organizm, często wyczuwam, kiedy poziom cukru zaczyna mi spadać i muszę szybko coś zjeść. Mąż też świetnie mnie zna. Często to on budzi mnie w nocy, bo wyczuwa, że mam niski poziom cukru. Gdy idziemy w góry, po moim chodzie poznaje, że poziom cukru mi spadł… Mówi, że widzi, że lekko powłóczę nogami. Mąż pomaga mi w każdej sytuacji, czuję się z nim bezpiecznie. Nie zostawiłby mnie nawet, gdyby ktoś powiedział: „no jak to, byłeś tak blisko szczytu, mogłeś ją zostawić i wejść”. Wiem, że tego nie zrobi, dlatego czuję się pewnie.

To wspaniałe, że wspólnie z mężem zdobywacie góry. Ale macie też dwójkę dzieci. Jak one to przyjmują?
W 2009 roku, krótko przed naszą wyprawą na Alaskę, zginął himalaista Piotr Morawski. Mieliśmy okazję poznać go osobiście. Zostawił żonę i dwójkę dzieci. Zawsze pamiętamy, że mamy dzieci. Dobrochna ma 15 lat, Bogusz – 11. Staramy się, by nasze wyprawy były bezpieczne, nie przekraczamy granic rozsądku. Myślę, że rozłąka z dziećmi nie jest taka straszna, biorąc pod uwagę, jak wiele pozytywnej energii wnosimy do życia naszej rodziny po wyprawach. Dzięki nim wszyscy inaczej patrzymy na świat, z większym dystansem podchodzimy do tego, co się dzieje w codziennym życiu. A też mamy problemy. We wrześniu, w związku z restrukturyzacją w firmie, straciłam pracę. Jestem jednak życiową optymistką – choroba mnie tego nauczyła. Wierzę, że znajdę nową, satysfakcjonującą pracę.

Mierzenie poziomu cukru, wstrzykiwanie insuliny… Można się do tego przyzwyczaić? Cukrzyca nie przeszkadza w życiu?
Są momenty, że przeszkadza. Na pewno gdybym nie zachorowała, miałabym więcej swobody. Ale po tylu latach to dla mnie normalne, że gdy budzę się rano, pierwsze, co robię, to mierzę poziom cukru. W ciągu dnia robię to sześć do ośmiu razy: rano, przed każdym posiłkiem, przed snem, a dodatkowo przed wysiłkiem fizycznym (np. pływaniem) i po nim. W górach jeszcze częściej.

Opieka nad osobami chorymi na cukrzycę w wielu krajach jest lepsza niż w Polsce. U nas to „droga choroba” – w tej chwili, po ostatnich zmianach refundacyjnych, jedno opakowanie pasków do mojego glukometru kosztuje 50-60 zł, a wystarcza mi to na pięć-sześć dni. Osób chorych na cukrzycę jest dużo, nasza choroba kosztuje. Ale jeśli państwo nam nie pomoże, to częściej będzie dochodzić do powikłań, a koszty ich leczenia będą jeszcze większe.

Choroba ma jakieś plusy?
Tak: na pewno bardziej dbam o siebie, odżywiam się zdrowo. Dieta cukrzyka to tak naprawdę zdrowa dieta, którą powinien stosować każdy. Przyzwyczaiłam się, że nie zawsze mogę zjeść to, co chcę. Wytłumaczyłam sobie, że to działa na moją korzyść. Widuję przecież osoby z powikłaniami po cukrzycy, po amputacji nóg, z chorymi nerkami. Mam świadomość, że dbając o siebie, pracuję na swoje zdrowie i zyskuję kolejne dni życia. To mnie motywuje. Staram się być dla siebie surowa. A jeśli nie jestem, bo każdy bywa zmęczony ciągłym kontrolowaniem siebie, pilnuje mnie mąż.

Choroba ma też inne pozytywne strony – uczy samodyscypliny, planowania, konsekwencji w postępowaniu, pilnowania siebie. I bez niej na pewno nie zobaczyłabym tylu pięknych gór!

Rozmawiała Katarzyna Pinkosz.

4.8/5 - (314 votes)

Nikt nie pyta Cię o zdanie, weź udział w Teście Zaufania!

To 5 najczęściej kupowanych leków na grypę i przeziębienie. Pokazujemy je w kolejności alfabetycznej.

ASPIRIN C/BAYER | FERVEX | GRIPEX | IBUPROM | THERAFLU

Do którego z nich masz zaufanie? Prosimy, oceń wszystkie.
Dziękujemy za Twoją opinię.

Leave a Comment

POLECANE DLA CIEBIE

START TYPING AND PRESS ENTER TO SEARCH