Na system ochrony zdrowia wydaje się w Polsce znacznie mniej niż w innych krajach UE. W dodatku często marnuje się już uzyskane efekty leczenia.
Przeciętna długość życia w Polsce w ostatnich 10 latach wzrosła, nie zmniejsza się jednak dystans, jaki pod tym względem dzieli nas od krajów Europy Zachodniej. Nadal żyjemy o kilka lat krócej niż mieszkańcy Wielkiej Brytanii, Niemiec czy Francji. Krótsze życie to głównie skutek chorób układu krążenia i nowotworów. Na te same schorzenia umierają też mieszkańcy krajów zachodnich, jednak tam nie marnuje się efektów leczenia.
Zapaść w kardiologii
Marnowanie pieniędzy w polskim systemie ochrony zdrowia dobrze widać na przykładzie kardiologii interwencyjnej, która jest jedną z najlepiej rozwiniętych gałęzi medycyny w Polsce. Jej idea jest taka, by każdy chory z zawałem serca w ciągu czterech godzin trafił do jednej z pracowni hemodynamicznych, które pełnią 24-godzinne dyżury, i otrzymał tam specjalistyczną pomoc. Na organizację intensywnej opieki kardiologicznej wyłożono ogromne pieniądze, co dało znakomity efekt – dość powiedzieć, że ryzyko zgonu chorego bezpośrednio po zawale jest w Polsce niższe niż w USA! Pod tym względem jesteśmy w światowej czołówce, wyprzedzamy wiele bogatszych krajów Europy Zachodniej, w tym Szwajcarię, Norwegię czy Szwecję.
Gdyby jednak spojrzeć na liczbę osób przeżywających po zawale rok od wyjścia ze szpitala, okazałoby się, że jesteśmy na szarym końcu Europy. W ciągu roku po zawale umiera prawie 15 proc. wcześniej skutecznie leczonych chorych! – Rezultat leczenia jest na początku znakomity, ale potem to wszystko zostaje beznadziejnie zaprzepaszczone. Wydajemy mnóstwo pieniędzy na uratowanie pacjentów, efekty doraźne są zadowalające, pacjent powinien żyć co najmniej kilkanaście lat. A tymczasem w ciągu roku umiera co szósty chory prawidłowo leczony w ostrej fazie i zaopatrzony w stenty – mówi prof. Stefan Grajek, kierownik I Kliniki Kardiologii Szpitala Klinicznego Przemienienia Pańskiego Uniwersytetu Medycznego im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu.
Prof. Grzegorz Opolski, krajowy konsultant ds. kardiologii, wylicza przyczyny takiego stanu rzeczy: ograniczony dostęp do rehabilitacji kardiologicznej i nowoczesnych leków, niska świadomość zagrożeń, słaba opieka ambulatoryjna. Prof. Piotr Jankowski z I Kliniki Kardiologii i Nadciśnienia Tętniczego Uniwersytetu Jagiellońskiego Collegium Medicum dodaje jeszcze inercję terapeutyczną (mimo że lekarze widzą, że u pacjenta nie ma poprawy, nie robią nic, by zmodyfikować leczenie) oraz fakt, że chorzy nie stosują zaleconych leków lub na własną rękę modyfikują ich dawki, a lekarze nie mają czasu z nimi na ten temat rozmawiać.
Prof. Grajek podkreśla, że aby doszło do remisji miażdżycy, poziom cholesterolu LDL powinien spaść poniżej 70 mg/dL. Tymczasem w Polsce tylko 13 proc. chorych po zawale osiąga redukcję cholesterolu poniżej 100 mg/dL, a zaledwie 1 proc. – poniżej 70 mg/dL, podczas gdy np. w USA – u 80 proc. chorych po zawale poziom cholesterolu LDL wynosi poniżej 100 mg/dL, a u 35 proc. – poniżej 70 mg/dL. – Można mieć najzdolniejszych kardiochirurgów, jednak w ciągu roku ich praca zostanie zmarnowana – oburza się prof. Grajek.
W Polsce chory po wyjściu ze szpitala trafia w próżnię. Właściwie nie wiadomo, kto ma się nim zająć – kardiolog, lekarz rodzinny czy hipertensjolog. Nie ma dostępu do ośrodków rehabilitacji kardiologicznej (tymczasem rehabilitacja kardiologiczna może zmniejszyć śmiertelność pacjentów o około 20-25 proc). Takie ośrodki funkcjonują tylko w większych miastach i korzysta z nich zaledwie kilka procent pacjentów ze wskazaniami. Ci z mniejszych miejscowości nie mają szans na rehabilitację.
Pozostawieni sami sobie chorzy nie stosują leków zapisanych przez lekarzy. – Pacjent po zawale jest „skazany” na kilka rodzajów leków, a zwykle każdy z nich musi przyjmować trzy razy dziennie. Nierzadko chorzy powinni łykać dziennie po 20 tabletek! Kto to wytrzyma? Niektóre leki mogą wywoływać działania niepożądane, a tylko lekarz może podpowiedzieć, w jaki sposób zmodyfikować leczenie – wyjaśnia prof. Grajek. – Z badań wynika, że jeśli pacjent chociaż raz na pół roku udaje się do poradni specjalistycznej, to dłużej żyje. Tymczasem w Polsce na wizytę u kardiologa czeka się średnio dziewięć miesięcy (a często dłużej). 10 proc. pacjentów po zawale umiera, nie doczekawszy pierwszej konsultacji – dodaje.
Bolączką jest też – jak w przypadku wielu innych chorób – brak dostępu do nowych generacji leków, które są bardziej skuteczne. – W terapii antypłytkowej ciągle jest używany klopidogrel, chociaż są nowe leki, które o 20 proc. zmniejszają śmiertelność po zawale serca. Niestety w Polsce nie są one refundowane. Leki te zajmują czołowe miejsce w wytycznych naukowych dotyczących leczenia ostrych zespołów wieńcowych, niestety wytyczne idą swoją drogą, a rzeczywistość swoją. Gdy towarzystwa naukowe wypowiadają się na temat leków, to słyszymy zarzut, że lobbujemy na rzecz firm. Uważam, że moim obowiązkiem jest rekomendowanie najnowszych leków, a nad tym, czy są na nie pieniądze, czy nie, nie powinien zastanawiać się lekarz, tylko minister finansów. Jak mam nie mówić, że mamy lek, który jest co prawda 10 razy droższy, ale daje o 20 proc. mniejszą śmiertelność niż inne? Mam udawać, że tego nie wiem? – oburza się prof. Grajek.
Kardiolodzy opracowali niedawno nowy model opieki kardiologicznej dla pacjentów po zawale. Zakłada on lepszy dostęp do rehabilitacji i opieki ambulatoryjnej oraz stworzenie specjalistycznych ośrodków leczenia. Kiedy jednak uda się go wdrożyć?
Po amputacji
O stworzenie podobnych ośrodków leczących nowotwory piersi od kilku lat zabiegają onkolodzy. Polska jest na szarym końcu Europy pod względem efektywności leczenia nowotworów. Przyczyny są podobne, jak w przypadku kardiologii: brak edukacji, programów terapeutycznych, zorganizowanego systemu leczenia. Przedstawicielki prężnie działającego Stowarzyszenia Amazonki często podkreślają, że pacjentka z podejrzeniem nowotworu piersi wpada w czarną dziurę w systemie ochrony zdrowia. Sama musi znaleźć ośrodek, który zajmie się jej leczeniem, a nierzadko również sama starać się o skierowanie na badania. Tymczasem już od momentu postawienia diagnozy powinna znaleźć się pod opieką zespołu terapeutycznego w ośrodku specjalizującym się w leczeniu raka piersi.
We Francji na raka piersi choruje rocznie 50 tys. kobiet, z czego umiera 10 proc. W Polsce na 15 tys. kobiet, u których co roku wykrywa się ten nowotwór, ponad 30 proc. nie udaje się uratować. Te wskaźniki pokazują, jak bardzo niewydolny jest nasz system. Z międzynarodowych badań wynika, że dobre efekty leczenia uzyskuje się w wysoko specjalistycznych ośrodkach (breast units). W Polsce dopiero zaczynają one powstawać (Warszawa, Szczecin, Otwock, niedawno Katowice).
Specjalistyczne ośrodki leczą nie tylko skuteczniej, lecz także mniej inwazyjnie, co dla kobiet jest nie mniej ważne. – W warszawskim Centrum Onkologii jedynie u 35 proc. kobiet przeprowadza się mastektomię, u pozostałych pacjentek wykonywana jest operacja oszczędzająca pierś – mówi prof. dr hab. n. med. Tadeusz Pieńkowski, kierownik Kliniki Nowotworów Piersi i Chirurgii Rekonstrukcyjnej. – W ośrodkach, które nie specjalizują się w leczeniu raka piersi, jest odwrotnie – przeważają, a w niektórych z nich nawet dominują, amputacje piersi.
Zmarnowana profilaktyka
O specjalistycznych ośrodkach marzą też chorzy na choroby rzadkie. Lekarze często ich nie znają, co opóźnia diagnostykę i leczenie. Do końca 2013 r. ma powstać Narodowy Program Chorób Rzadkich – zobowiązuje nas do tego Unia Europejska. To jednak jeszcze nie wszystko. Rok temu powstał Narodowy Program dla Chorych na Hemofilię i Pokrewne Skazy Krwotoczne, który zakładał m.in. stworzenie specjalistycznych ośrodków, w których chorzy byliby objęci kompleksową opieką hematologa, specjalisty z zakresu chorób zakaźnych, rehabilitanta, psychologa. Wyliczono, że leczenie w takich ośrodkach przynosi lepsze efekty – i dla chorych, i dla budżetu państwa.
Pacjenci objęci specjalistyczną opieką częściej biorą odpowiednie dawki leków, rzadziej mają wylewy. A to właśnie zapobieganie wylewom i ich skutków – zmianom w stawach – kosztuje najdrożej. Na Zachodzie takie ośrodki bardzo dobrze funkcjonują już od lat. Tymczasem w Polsce przez rok obowiązywania programu nie powstał ani jeden (!). Co więcej, nie zanosi się na ich stworzenie. Od kilku lat nie udaje się bowiem zmienić wyceny leczenia szpitalnego chorych na hemofilię. Efekt? Szpitale nie chcą ich przyjmować, bo popadają w długi. O zmianę wyceny od lat apelują lekarze z grupy ds. hemostazy Polskiego Towarzystwa Hematologów i Transfuzjologów oraz aktywnie działające Polskie Stowarzyszenie Chorych na Hemofilię. Bez efektu.
Chore na hemofilię dzieci do 18. roku życia są leczone profilaktycznie. Potem profilaktyka zostaje zakończona, bez względu na opinię lekarza prowadzącego. Choroba powoduje wylewy, ból uniemożliwiający normalne funkcjonowanie i niszczenie stawów prowadzące do kalectwa. Młodzi ludzie, którzy mają dostać się na studia i zdobyć zawód, nagle zostają odcięci od nowoczesnego leczenia. Efekt? W wieku 20-30 lat muszą poddawać się drogim operacjom ortopedycznym, w tym endoprotezowaniu stawów. Profilaktyka pierwszych 18 lat w dużej mierze zostaje zmarnowana, pomimo wskazań lekarskich do jej kontynuacji.
Ciężka postać hemofilii i wylewy, które teraz rujnują zdrowie pacjentów, wkrótce zrujnują także budżety NFZ i ZUS, gdy trzeba będzie wykonywać drogie operacje, a chorzy zaczną przechodzić na renty. Kiedy w Polsce ktoś zacznie liczyć wszystkie koszty leczenia i zmieni system, który niszczy zdrowie obywateli, a przy okazji bije nas wszystkich po kieszeni?
Polacy najniżej ze wszystkich Europejczyków ocenili system ochrony zdrowia w swoim kraju. W ramach badania Health Barometer opiekę medyczną najwyżej ocenili Austriacy (wynik wyniósł 6,5 punktów na 10 możliwych). Francuzi, Hiszpanie, Brytyjczycy i Niemcy ocenili opiekę medyczną powyżej 5 punktów. Włosi przyznali 3,7 pkt., Szwedzi – 4,7 pkt., Czesi – 4 pkt., a Polacy – 2,6 pkt. Był to najniższy wynik wśród badanych krajów, o 0,3 pkt. niższy niż w ubiegłym roku.