Orfeusz – zmęczony trubadur (The mute Orpheus)


Pośród wielu atrakcji, wielbicieli sztuki z pewnością zainteresuje muzeum poświęcone malarzowi uznawanemu za prekursora surrealizmu.

Przyjazd do Rzymu może kojarzyć się z wycieczką do wielkiego muzeum na świeżym powietrzu. Bogactwo architektury, jak również niezwykła historia miasta wielu turystów fascynuje, innych – przeraża. W labiryntach wąskich uliczek czy zakamarkach wspaniałych świątyń łatwo można zatracić poczucie czasu i przestrzeni. W miejscu, gdzie niemal za każdym rogiem można znaleźć ślady interesującej historii – egipski obelisk, rzymski łuk, renesansowy pałac czy barokową fontannę – wszystko wokół wydaje się przytłaczać oszołomionych nadmiarem wrażeń ludzi. Mimo to są w Rzymie miejsca, gdzie turyści spragnieni ciszy i spokoju również znajdą coś dla siebie. Zaciszny wydaje się apartament w Palazzetto dei Borgognoni przy Piazza di Spagna nr 31, gdzie od kilkunastu lat mieści się kameralne muzeum Giorgio de Chirico (1888-1978).

Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu
Właśnie w tym miejscu zakończyła się długa i niezwykle wyczerpująca odyseja Giorgio de Chirico – twórcy malarstwa metafizycznego. Artysta swoją niezwykłą „podróż do domu” rozpoczął pod koniec XIX wieku. Włoch, urodzony w Volos w środkowej Grecji, w 1888 r., u schyłku dawnej, niemal nieznanej i obcej nam epoki, wędrował do swojej ojczyzny przez kilkadziesiąt lat. Gdy jedenastoletni Giorgio po raz pierwszy udawał się w podróż nie zdawał sobie sprawy, że wyprawa ku rodzinnym Włochom i Wiecznemu Miastu okaże się aż tak trudna.

Kilka lat studiów w Atenach (od 1900 r.) i Monachium (od 1906 r.), a potem udany debiut w Paryżu i przyłączenie się do artystycznej bohemy wydłużyły pobyt malarza poza ojczyzną. Dopiero wybuch I wojny światowej i powołanie do wojska sprawiły, że artysta znalazł się w kraju. Jednak nawet wtedy Rzym pozostał dla niego odległym celem podróży. Pobyt we Florencji, a potem kilka lat pracy w Ferrarze wydłużyły jego wędrówkę ku Wiecznemu Miastu. W rezultacie, gdy została wreszcie zorganizowana duża wystawa prac de Chirico w rzymskiej galerii, styl artysty okazał się dla mieszkańców Rzymu całkowicie niezrozumiały.

Nie wiadomo, czy z tego względu czy też z innych powodów Giorgio de Chirico postanowił wędrować dalej. Gdy jego prace wystawiano w Paryżu i w Stanach Zjednoczonych, on sam pracował w Mediolanie, Rzymie i Florencji. Pomimo powrotu do kraju, przez ponad trzydzieści lat artysta nie osiadł na stałe w żadnym z włoskich miast. Dopiero przyjazd do Rzymu po II wojnie światowej i odkrycie Piazza di Spagna położyło kres jego wędrówce. Jednak to, co pozwoliło malarzowi odzyskać utracony w dzieciństwie dom, uniemożliwiło mu odniesienie wielkiego sukcesu artystycznego.

Płótna malowane podróżą
Nieustanne podróże, które pozbawiały de Chirico poczucia bezpieczeństwa, w dużym stopniu przyczyniły się do odkrycia przez niego sekretów dawnych kultur, jak również tajemnic natury bytu. Dziś można powiedzieć, że właśnie to długoletnie wędrowanie zadecydowało o kierunku poszukiwań artysty i niepowtarzalności jego stylu. Gdyby nie głębokie doznania i różnorodność emocji, jakie niejednokrotnie towarzyszyły podróżom malarza, jego płótna byłyby dziś pewnie kolejnymi surrealistycznymi kompozycjami z pogranicza jawy i snu. Jednak dzięki rozmaitym doświadczeniom zdobytym podczas przenoszenia się z miejsca na miejsce jego twórczość stała się czymś więcej niż tylko symbolem surrealizmu avant la lettre.

Trubadur i jego pieśni
Przykłady realizacji oddających tę niepowtarzalność stylu artysty można odnaleźć np. w kolekcji Fondazione Giorgio e Isa de Chirico. Wśród zebranych w muzeum artysty prac nie zabrakło m.in. obrazu przepełnionego melancholią w stopniu rzadko spotykanym u innych twórców. „Orfeusz – zmęczony trubadur” to kompozycja, która w całym dorobku malarza stanowi raczej podsumowanie jego drogi artystycznej niż zwrócenie się ku nowym kierunkom.

Artysta nieraz malował dziwne portrety. Bohaterami jego prac były przeważnie muzy, filozofowie czy archeolodzy. Tym razem jednak miejsce tych zagubionych na obrzeżach naszej cywilizacji marzycieli zajęła postać wędrownego artysty o złamanym sercu. Po serii obrazów z lat dwudziestych ukazujących „Ariadnę” czy „Wielkiego metafizyka” w 1970 r. przyszła kolej, aby to Orfeusz stał się kolejnym wygnańcem. Po prawie sześćdziesięciu latach dołączył on do grona postaci anachronicznych, dla których – zdaniem artysty – nie było już „miejsca pod słońcem”.

Orfeusz – trubadur, samotny piewca miłosnej liryki – odrzuca więc lirę i na bok odkłada miecz. Nie będą mu one już dłużej potrzebne. Za sprawą de Chirica trafił przecież na pustkowie. Tu nikt nie będzie go słuchał, nikt nie będzie z nim walczył. Pośrodku miejskiego placu będzie odtąd tylko on i samotność – nieodłączna towarzyszka jego wędrówki na peryferiach świata.

Patrząc na obraz z tak zakreślonej perspektywy, można by uznać, że kompozycja ta jest nie tylko portretem dziwnej hybrydy. Decydując się na taką interpretację pracy, można by określić to płótno jako pewnego rodzaju autoportret, w którym artysta ukazał nie tylko siebie, lecz także wszystko to, co zostało wpisane w jego osobistą historię. Z drugiej jednak strony należy pamiętać, że przyjęcie takiego założenia złamałoby pewną zasadę, którą de Chirico uznawał za stały punkt odniesienia w swojej twórczości. Zgodnie z nią nie należałoby szukać jakichkolwiek autobiograficznych adnotacji w przypadku tej czy innej kompozycji metafizycznej. Malarstwo to przecież jedynie środek do uchwycenia pewnego nastroju. Z tego względu odzwierciedla ono wyłącznie naturę naszego bytu i nic więcej.

orfeusz.jpg

4.4/5 - (13 votes)

Leave a Comment

POLECANE DLA CIEBIE

START TYPING AND PRESS ENTER TO SEARCH