Gdybym miał spróbować dzisiejszy świat muzyczny przedstawić geograficznie, widziałbym jeden spory kontynent – w całości dość zwarty, choć lokalnie niepozbawiony dziwnokształtnych półwyspów – oraz sporą wyspę, oddzieloną od stałego lądu dwiema cieśninami.
Płyta kontynentalna to „głównonurtowa” muzyka, najczęściej „rozrywkowa” – ogromne obszary w swej niepojętej wręcz mnogości, w gruncie rzeczy dość jednolite. Większość jej centralnej części miałaby monotonne ukształtowanie płaskiej niziny, nieraz podmokłej (zadymione moczary muzyki dyskotekowej, hipnotyczne wyziewy trans-techno i ukształtowania pokrewne), gdzie indziej wzdłuż i wszerz ciągnęłyby się pozbawione krajobrazowych aspiracji monokultury muzaka (od muzyki „codziennej”, muzyki wind i supermarketów przez swojskie krajobrazy o pochodzeniu biesiadno-piosneczkowym, aż za horyzont najprostszych widoczków wyniesionych z dzieciństwa w postaci najbardziej „klasycznych” muzycznych figur kołysanek, wyliczanek, hitów przedszkolnych, kolęd itp.).
Kontynent
Ta równinna rzeźba spiętrza się tu i ówdzie, tworząc łańcuchy stylów charakterystycznych – wciąż aktywne wulkanicznie pasma górskie rocka, obficie rozgałęzione dość w sumie podobnymi grzbietami, z energetycznymi Himalajami metalu i wygładzone od starości (lecz tym samym – poryte wąwozami) pasma stanowiące kręgosłup jednego z większych subkontynentów. Ów bluesowy subkontynent rozwidla się u swego szczytu na liczne półwyspy jazzowe o postrzępionej linii brzegowej, prostymi bądź dziko powyginanymi palcami lądu sypiąc archipelagami ambitnej muzyki improwizowanej (w ten czy inny sposób), czyli tworzonej na bieżąco i z głębi, sięgając ku niedalekiej stąd wyspie, o której za chwilę.
Nieco na wschód od Blueslandii rozpościera się płaskowyż etno, skąd ku równinom mnóstwem strumieni spływają od dziesięcioleci najrozmaitsze inspiracje zasilające zarówno bezodpływowe jeziora grup etno-popowych, jak i wielkie zbiorniki etnicznej cepeliady typu Bamboleiro, neo-tango czy muzyki pseudoperuwiańskiej, koło których każdy kiedyś przejeżdżał. Te, które wybrały najłatwiejszą drogę, toczą swe wody nizinami muzyki popularnej, aż – coraz szersze i bardziej rozrzedzone – wpadają do oceanów po wszystkich stronach kontynentu. Spienione wodospady hiszpańszczyzny, rozlane szeroko rzeki inspiracji hinduskich, meandrująca wśród rozlewisk rzeka kultury muzycznej, zwanej – najczęściej na wyrost – „celtycką”, szemrzące w niedostępnych kanionach skojarzenia dalekowschodnie, rozmaite źródła „indiańskie”, skandynawskie, „szamańskie” (Syberia, Laponia), arabskie, aborygeńskie łączą się ze sobą, bifurkują, rozwidlają, meandrują. Im gwałtowniejsze zakrętasy, tym bardziej izolowane starorzecza, im potężniejsze wodogrzmoty, tym większa wokół nich chmura wodnego pyłu dająca piękną tęczę, lecz utrudniająca jasną kwalifikację.
Linia brzegowa kontynentu ma też swoje miejsca szczególne – nieduże półwyspy stylów izolowanych, przyłączonych do lądu tylko wąskim przesmykiem chwilowego gustu bądź wybitne przylądki, tyleż nieliczne, co trudno dostępne, na których miejsca wystarczy tylko na jedną postać, skrawki lądu o mnogości zjawisk odwrotnie proporcjonalnej do skromnej powierzchni: Björk (orogeneza wulkaniczna), Brian Eno (futurystyczne, zmiennopostaciowe miasto), Dead Can Dance (ponury klasztor w skałach, z systemem jaskiń, z których wyjścia mogą znajdować się w dość niespodziewanych lokacjach) i wiele innych, nieraz dostępnych tylko od strony morza.
Wyspa
A kiedy stanie się na wybrzeżu zachodnim, na białych plażach muzyki filmowej czy klifach marszów, dumek i hitów chóru Aleksandrowa – można dojrzeć wyspę muzyki zwanej stąd poważną, a w drastycznym uproszczeniu (gdy inwencję terminologiczną kończy się na patrzeniu przez lunetę z nabrzeża) – „klasyczną”.
Wyspa ta oderwała się od lądu niedawno, a są mocne powody, by sądzić, że stanowiła kiedyś jego główną płytę. Ma kształt rogala – dwoma rogami zbliża się ku kontynentowi. W powstałych tu cieśninach kłębią się wody skojarzeń starych jak sam ocean. Jedna z cieśnin usiana jest setkami drobnych wysepek, które sprawiają wrażenie okruszków rozsypanych między półwyspem jazzowym a rogiem muzyki współczesnej (jej widocznych z kontynentu fragmentów). Drugi róg rogala jest wypiętrzony dumnie potężnymi formacjami muzyki prawdziwie „klasycznej”, zadeptanej milionami turystów zwiedzających metropolie Bacha, Beethovena, Mozarta, Liszta, Chopina i innych „must-see” („must-listen-to”). Rozszerzający się ku środkowi obszar wyspy pozostaje mało znany; podróżuje się tu najczęściej bez przewodnika, bezładnie i w niekomfortowym pośpiechu, uniemożliwiającym pełniejsze zrozumienie, łykając pozornie znajome, a z bliska dziwne krainy – surowe skaliste krajobrazy muzyki renesansu, niebotyczne budowle schyłku romantyzmu, ogrody impresjonizmu, duszne dżungle ekspresjonizmu. Cały ten obszar oddziela od drugiej połówki rogala przełom XIX i XX wieku. Przez wyrwaną tu przepaść przerzucono nieliczne mosty (z ducha najczęściej słowiańskie, jak most neoklasyzymu – Bacewicz, Prokofiew czy przynajmniej wschodnio-europejskie, jak neotonalny most, na którym można spotkać Arvo Pärta, Henryka Mikołaja Góreckiego, ale też Gruzina Giyę Kancheli czy Anglika Johna Tavenera).
Po drugiej stronie przełomu – powierzchniowo wyraźnie mniejszej do tej „klasycznej”, ale za to o niewyobrażalnie skomplikowanej rzeźbie – mamy resztę XX wieku, gdzie niemal wszystko jest jednokrotne. Nawet jeśli wokół pewnych indywidualnych punktów narosły spiętrzenia konkretnego stylu, szkoły, techniki czy dogmatyki, to najczęściej na stosunkowo niewielkiej przestrzeni (aktywny serializm, aleatoryzm, neoimpresjonizm, spektralizm – powierzchnia nie większa niż jedna dekada, dodekafonia – grupa izolowanych szczytów, stoki u dołu rozsypujące się na kilka sąsiednich terytoriów, ale w innych warunkach rzeźba nie do powtórzenia). Za każdym zakrętem czyha tu inna osobliwość, często istotna sama dla siebie, nieszukająca związków z sąsiednimi, a wręcz odcinająca się od nich (stąd tak mizerna w tym rejonie infrastruktura drogowa). Grzbiet rogala po tej stronie opada – tu łagodnie, wręcz nieśmiało, tu i ówdzie z zastanawiającym zdecydowaniem – ku cieśninie oddzielającej go od półwyspu jazzowego. W przypadku niektórych zamglonych wysepek trudno wskazać, od którego lądu się odkruszyły: materię mają jazzową (a więc o genezie bliskiej rozrywce), ale mechanizmy i nastroje rodem jakby z muzyki poważnej bądź odwrotnie: „poważną” postać, lecz ufundowaną na zgoła jazzowych (a nieraz i etnicznych) podstawach. W tym rejonie świata muzycznego dodatkowy problem stanowią wizy, a władcy tych krain nie mają w zwyczaju kusić turystów taką retoryką, jaka krzyczy na kontynencie z tysiąca identycznych folderów muzyki nizin.
Pamiątka z innego świata
Ale niech to nie zniechęca. W końcu nie trzeba być tylko turystą. Można po prostu wyruszyć na wędrówkę, pięknie się dziwić, oddawać rozkoszy przebywania krain (i w krainach), z których każdy przywozi swoje niepowtarzalne opowieści. Zrozumiały jest strach przed turystyką zorganizowaną: w dwuszeregu zbiórka, grupowe bilety na wymuszone atrakcje, setki nic nieprzynoszących zdjęć, dyskomfort wobec niepokonanej hermetyczności krain przebiegniętych, lecz niepoznanych. Ale można odłączyć się od wycieczki, zanurkować gdzieś samemu i przynieść choć jedną muszlę – taką, która na zawsze pozostanie tą jedyną i wyjątkową pamiątką z niemal innego świata.