Henryk Talar – aktorem teatralny i filmowy, rozmawia Justyna Hofman-Wiśniewska
Szekspir traktował rolę Prospera jako podsumowanie swojego aktorstwa i refleksji o świecie. Czy dla pana jest to też jakaś kropka nad „i” czy otwarcie nowej drogi aktorskiej?
W pragnieniach i marzeniach jedno i drugie. Igor Gorzkowski, młody reżyser szekspirowskiej „Burzy”, jest twórcą, który szuka nowych rozwiązań, nowych dróg, nowych koncepcji, nie burząc tego, co stare a dobre.
To dość wyjątkowe w dzisiejszym teatrze.
Bardzo wyjątkowe! Współpraca z Gorzkowskim jest dla mnie wielką radością w moim ponad czterdziestoletnim już doświadczeniu aktorskim. Jako reżyser posiada on cechę niezmiernie ważną: potrafi skupić przy sobie zarówno aktorów dojrzałych, jak i tych najmłodszych. Pod względem wymagań stawia między nami znak równości. Jest takim człowiekiem, który sprawia, że nagle budzisz się i masz te same refleksje i marzenia, jak kilkadziesiąt lat temu. To ogromna przyjemność!
A Prospero? To i przeszłość, i teraźniejszość. To stwierdzenie, na ile można marzyć, mając za sobą jakiś etap, oraz refleksja, co z tych marzeń pozostanie, kiedy już zabraknie sił…
Panu chyba sił nie brakuje!
Na razie. Zadaję sobie pytanie, jak długo. Siły są teraz i trzeba je optymalnie wykorzystać. Jeżeli w tej chwili nie wykorzystam pewnych możliwości, to mogę już nie zdążyć.
Pan wykorzystuje te możliwości szeroko. Równolegle z rolą Prospero, w innym teatrze wciela się pan w Molierowskiego Czyściciela w „Chorym z urojenia”…
Kocham Moliera. Gdy więc poproszono mnie o zastępstwo w tym spektaklu za Wojciecha Pokorę, który się rozchorował, bardzo się ucieszyłem. Molier zawsze dawał mi możliwość sięgania najgłębiej do samego siebie i poigrania z samym sobą.
Nieważne, czy jest to rola pierwszoplanowa. Rola Czyściciela nie jest arcyważna, ale ucieszna. Żebrowski i Korin stworzyli, moim zdaniem, bardzo profesjonalny teatr. Od współpracowników wymagają pełnego zawodowstwa. W tym teatrze zauważalne jest oddanie i wyjątkowa troska o widza. Ten teatr ma swojego widza, a widz ma swój teatr.
Jest pan aktorem wsłuchanym w autora, reżysera, publiczność. Teraz jakby poszedł pan krok dalej, stając się współuczestnikiem i udziałowcem zarazem…
To prawda. Zawsze miałem taką potrzebę. Teatr, działalność artystyczna, nie może być imprezką jak u cioci na imieninach. Ślina na język, kropla na serce czy na mózg padnie, mam natchnienie i och! tworzę, mogę zmieniać nawet Szekspira. Dla mnie autor jest święty. Mogę się z nim nie zgadzać, ale ja jako aktor mam obowiązek przekazać jego myśl.
Mogą się słowa nie zgadzać, może być nam nie po drodze z jakąś kropką czy przecinkiem, ale nie mogę zmieniać myśli autora. I reżyser też nie może. Niedawno widziałem spektakl, w którym reżyser reżyserował siebie. Po co mu więc autor i aktor?
W tej chwili jest jeszcze jeden ważny moment w mojej aktorskiej działalności: bardzo się odnajduję w pracy radiowej. Tam obcuję z dobrą literaturą, zarówno klasyczną, jak i współczesną.
Ma pan zaufanie do świata teatru?
Tak. Można powiedzieć, że wzorem początku mojej kariery wróciłem do propozycji, które mniej „ważą”, ale podchodzę do nich w inny, dojrzalszy sposób. Być może jest to związane z wiekiem…
Teatr jest miejscem, w którym spełnia się zarówno aktor, jak i widz. Będę grał w teatrze tak długo, jak długo owacje publiczności nie staną się dla mnie ważniejsze od granej przeze mnie roli.
Odszedł pan z Teatru Narodowego. Było już panu za ciasno w tym kostiumie?
Nie, to nie o to chodziło. Zacząłem boleśnie odczuwać brak czasu na czekanie. Nigdy nie grałem tak nieważnych dla siebie ról, jak w Teatrze Narodowym. Miałem ciepłe miejsce w garderobie, ale czułem, że muszę – i to już – wyciągnąć na zauważalną odległość, rękę do losu.
Mówił pan kiedyś o bólu bycia aktorem, życia na scenie. To zastanawiające, że aktor o tak wysokiej pozycji ten ból stale odczuwa…
Ból dotyka wszystkich jednakowo. I jednakowo się na ten ból reaguje. Tak samo boli kopnięcie w kostkę na meczu superligi czy C klasy. Ten ból, który mnie dotyka, jest oczywiście bólem intelektualnym. Boli niemożność realizowania marzeń czy pragnień, boli brak kontaktu. Ból dla mnie jest związany z czymś najbardziej żywym i nie jest doznaniem negatywnym. Jest trampoliną, z której się wybijam.
Wiem, że jestem aktorem i tylko aktorem, i z tej pozycji chcę wziąć teraz to, co jest dla mnie do wzięcia. Chcę wziąć teraz tyle, ile jest to możliwe, ale z pozycji moich czterdziestoletnich osiągnięć, a nie kogoś, kto dopiero zaczyna.
Czy postać Prospera ten ból nieco łagodzi?
Daje możliwość zrozumienia go. Daje możliwość popatrzenia na siebie z zewnątrz i zadanie sobie pytania: co dalej? Prospero coś wypuszcza z rąk, coś mu się udaje, coś mu się nie udaje, coś przekombinował. Pilnuję granicy, żeby nie przekombinować, ani w życiu osobistym, ani aktorskim. Aby nie przekombinować, należy brać to, co mnie w tej chwili raduje. A najbardziej raduje mnie kontakt z wielką literaturą.